[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dole pejzaże. Pogoda była sucha, widoczność dobra. Kapitan Reiner Looms chętnie poszedłby w
ślady kolegów. Do Kapsztadu pozostawała jeszcze masa drogi. Zgodnie z instrukcją ominął łukiem
osadę górniczą. Na tym terenie obowiązywał bezwarunkowy nakaz trzymania się z dala skupisk
ludzkich, często zmieniano trasy. Chociaż, Bogiem a prawdą, śmigłowiec pocztowy nie powinien
wzbudzać niczyjej ciekawości. Reiner Looms też ciekawością nie grzeszył. Miał trzydzieści dwa
lata, z których sporą część przelatał w służbie sił policyjnych. Służbę dla M/t uważał za niezłą
fuchę, a małomówny z natury, nigdy nie rozmawiał ani o celu swych lotów, ani o owym ośrodku
Marindafontein.
Zapłonęła amarantowa lampka czujnika.
- Glenn - kapitan zwrócił się do siedzącego obok zastępcy - trzeba sprawdzić.
- Co, co...? - drugi pilot poruszył się półprzytomnie. - Chryste, mamy pasażera na gapę...
- Niekoniecznie - pohamował go Reiner. - Może w kontenerze zabłąkał się jakiś szczur. W
każdym razie mamy jakiś ruch w kabinie bagażowej.
- Aączyć się z Centralą?
- Moment, wpierw sprawdzimy. Pułkownik nie lubi pochopnych alarmów! -Poderwał stery,
helikopter prawie pionowo wystrzelił w górę. Przez chwilę horwont z zachodzącym słońcem
przekrzywił się. ale zaraz wrócił do poziomu.
- Człowiek - powiedział nie spuszczając wzroku z czujnika Looms. - Szczur już by zleciał...
Ciekawe!
- Co to za czujnik? - w głosie Glenna zabrzmiała ciekawość.
- Termiczny! Wykazuje obecność istoty żywej w zasięgu dwóch metrów. Mamy dwa takie
na górze i dwa na dole komory.
- Dlaczego właśnie tam?
- Bo tylko tam jest dość przestrzeni, aby pomieścić nawet skurczonego osobnika.
- A wewnątrz pojemników?
- W kontenerach są śmieci, odpadki, odczynniki, zachodzą procesy gnilne, wskaznik
termiczny tylko spowodowałby nam mętlik.
- Co robimy? - spytał jeden z milczących z tyłu żołnierzy. - Lądujemy?
- Na to on liczy. Zmrok już zapada. Jest zapewne dość sprawny fizycznie, miałby małe
szansę, ale jednak szansę. Zabawimy się inaczej.
Wzrok Glenna poszedł za spojrzeniem dowódcy i zatrzymał się na niewielkiej żółtej rączce
po lewej stronie radiostacji.
- Co zamierzasz?...
- Najpierw zawiadomię Centralę!
- Każą ci lądować w najbliższej bazie!
- Zobaczymy! Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór... Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór.
- %7ładnej reakcji! Jedynie wzrastający szum zakłóceń!
- Mamy pecha, Glenn! Awaria, w takiej chwili!
- Obawiam się, że nie jest to awaria, kapitanie. On nas zagłusza...
- Niemożliwe - skąd by wziął... Zaraz. W jednym kontenerze są odpadki, a w drugim?
- W specyfikacji podano, że aparatura elektroniczna do wymiany. Mówili, żeby uważać ze
wstrząsami.
- No i mamy zagłuszarkę. Aparatura pewnie jest na chodzie. Ale to dowodzi, że nasz gość,
to żaden pasażer na gapę, tylko element szerszego spisku.
- Co robimy? - włączył się jeden ze strażników.
- Instrukcja numer siedem! - Looms pociągnął za dzwignię. Gwałtowne targnięcie Ważki
dwadzieścia trzy. W brzuchu śmigłowca otworzyły się klapy bagażowe, zwolniły automatyczne
uchwyty. I dwie skrzynie, jak kanciaste bomby, poszybowały w dół. Glennowi wydawało się, że
lecą bardzo długo. Helikopter poszybował w ślad za nimi. Czterej mężczyzni obserwowali, jak
metalowe trumny koziołkują, odbijają się od skał, wybebeszają, wreszcie rozsypują i
nieruchomieją.
- Zwieć panie nad jego duszą - westchnął pobożnie Glenn.
- Nie widziałem żadnego człowieka - warknął Looms.
- Mógł ocaleć?
- Wątpliwe.
Zniżyli się i krążyli na wysokości kilkunastu metrów. Resztki kontenerów rozrzucone były
na sporej przestrzeni, pełnej załomów i gęstniejących cieni. Włączyli reflektory.
- Może leży gdzieś przygnieciony - powiedział krępy strażnik o rudej bródce. - Wylądujmy
i sprawdzmy.
- Słusznie - poparł Glenn.
Reiner skrzywił się i ruchem głowy wskazał hermetyczne przepierzenie za plecami.
- Sądzi pan, że mógłby się tam utrzymać?
- Nic nie sądzę, jestem ostrożny.
- A czujnik biologiczny?
- Nieprzydatny przy otwartej kabinie!
- To zamknijmy ją!
- Za moment. Na razie pobawmy się jak dziecko skarbonką.
- Co pan mówi?
- Jeśli tam jest, spróbujmy go wytrząsnąć. Uwaga chłopaki.
Did nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Kiedy zobaczył otwierające się luki, chwycił
się niewielkiej metalowej listwy. Gwałtowne szarpnięcie omal go nie oderwało... Utrzymał się
jednak. Teraz wisiał, szukając nogą oparcia na otwartym uchwycie do kontenera. Listwa była
wąska, nie mógł się uchwycić całą dłonią i wisiał zaczepiony jedynie końcami palców. Wreszcie
noga natrafiła na występ. Moment ulgi. Zmigłowiec zniżył lot.
Szukają mego ciała - pomyślał. Gorączkowo zastanawiał się nad 7fl dalszym ruchem
wroga. Na ich miejscu zamknąłbym luk i lądował zostawiając go w pułapce. Ale nie uczyniono
tego. Helikopter nadal krążył wolno i Did postanowił nie zwlekać. Wyciągnął lewą ręką linkę
zakończoną kotwiczką i zarzucił ją na metalową szynę przebiegającą w poprzek kabiny. Kotwica
zakręciła się parokrotnie. Szarpnął sznur. Powinien trzymać. Teraz owinął go sobie kilka razy
wokół przegubu. Gdyby udało mu się zeskoczyć na wspornikową belkę, znalazłby się na
wysokości dna kabiny, mając tam pewniejsze oparcie i szersze pole widzenia. Jeśli nawet zle
wymierzony skok, linka powinna go utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie. Did stracił jakiekolwiek
oparcie, zmieciony ze swego miejsca poszybował twarzą w dół. Instynktownie wystawił łokieć.
Uderzenie, ból rozdzieranych tkanek, a potem osuwanie się po gładkiej ścianie przekrzywionego
śmigłowca. Szarpnięcie linki. Wytrzymała. Helikopter leciał teraz na prawym boku. Kolejne
targnięcie oderwało Dauda od ściany i rzuciło w drugą stronę. Minął wspornik, z którym zderzenie
mogło mieć śmiertelne skutki, i przygotowany na upadek, zamortyzował go na drugiej ścianie
przykurczonymi nogami.
- Chcą mnie wytrząsnąć - pomyślał napinając mięśnie.
- Wyleciał sukinsyn? - dopytywali się strażnicy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]