[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zepsuć. Cholerny pasztet - dodał, odgarniając z czoła ciemne włosy. - Nie wiemy, kto pobił
Bruzika; nie wiemy na pewno, ale przypuszczamy, że Ewa Pilsz i jej kochankowie
spowodowali wypadek; nie wiemy, kto zabił
Ewę, i nie wiemy, czy nie zabito również kogoś z jej otoczenia. Musimy sobie
odpowiedzieć na siedem złotych pytań.
- Na co? - Kowalski spojrzał na niego zdziwiony.
- Na siedem podstawowych pytań w kryminalistyce, zwanych złotymi: kto, co, gdzie,
za pomocą czego, dlaczego, w jaki sposób, kiedy. Niektórzy dodają jeszcze: kogo, ale to
właściwie wchodzi w skład pytania: kto. Kto - to znaczy, kto popełnił przestępstwo i na kim.
Zastanówmy się więc. Kto? Niewiadomy sprawca - Ewę Pilsz. Co zrobił? Zabił. Gdzie? Nie
wiemy, natomiast poznamy miejsce znalezienia zwłok. Za pomocą czego? To wyjaśni sekcja,
pewnie Komenda Miasta już ma protokół. Dlaczego? Przypuszczalnie z zemsty. W jaki
sposób? Przez odcięcie głowy i rąk. Ohyda. Kiedy? Prawdopodobnie ze dwa tygodnie temu;
sekcja i to wykaże.
Kowalski pokręcił głową.
- Poruczniku - rzekł z niezadowoleniem. - Okazało się, że wiemy cholernie mało.
Proszę jeszcze dodać, że nie wiemy, z czyjej ręki zginął Bruzik.
Iżycki systematycznie ugniatał tytoń w fajeczce.
- Uważacie, że to mało? %7łal mi was, Kowalski. Nie macie wyobrazni. Wiemy tak
dużo, że aż się boję. Za dużo, na mój gust. Coś mi mówi, że jeszcze wyjdą z tego
nieprawdopodobne komplikacje. Chodzcie, pojedziemy do Komendy Miasta. Za pół godziny
narada u majora Daniłowicza. Dowiemy się, ile zagarną dla siebie, a ile łaskawie pozwolą
nam dochodzić. Porucznik Kręglewski przejmie z pewnością kierownictwo w tej sprawie.
ROZDZIAA 3
Jak zwykle, profesor Detzlow spóznił się na śniadanie i kierowniczka pensjonatu
głośno - może trochę zbyt głośno - zwróciła uwagę kelnerce, aby przyniosła gorącą herbatę.
Pani Agnieszka po raz dziesiąty przeprosiła za spóznienie męża, który zasypiał zazwyczaj
dopiero nad ranem. Wszyscy zresztą o tym wiedzieli, toteż nikt nie zainteresował się tym
faktem, poza panią Barbarą Seńko, nową pensjonariuszką Orbisu . Siedziała ona przy tym
samym stoliku, co profesor i jego żona, i zapytała współczująco:
- Nie może pan spać? Pewnie w pokoju jest za gorąco. Profesor spojrzał na nią z
lekkim zdziwieniem, jakby dopiero teraz zauważając jej obecność.
- Za gorąco? - powtórzył i wzruszył ramionami. - Powiedziałbym raczej, że za
chłodno. Ostatecznie, mamy zimę w całej pełni, a na wysokości 700 metrów powietrze jest o
wiele ostrzejsze niż na przykład w Warszawie. Ale ja i tam zle sypiam. Jajecznica? Nie,
dziękuję - zwrócił się do kelnerki - nie wolno mi jajek.
- To może przyniosę biały ser, dobrze? - spytała z zażenowaniem. Ten starszy pan z
krótką, siwą brodą przypominał jej obrazek świętego Mikołaja i mimo woli starała się
zasłużyć na jego względy.
- Mamy w Warszawie bardzo hałaśliwe mieszkanie - powiedziała do Barbary pani
profesorowa. - Marzę czasem, abyśmy mogli wyprowadzić się gdzieś na głuchą prowincję...
No, ale to jest oczywiście niemożliwe. Mąż nie rzuci przecież katedry na uniwersytecie.
- Profesorowie, naukowcy, pisarze - zaczęła Barbara z wahaniem - powinni mieć
specjalne warunki do pracy. Czy nie próbowali państwo otrzymać jakiegoś cichszego
mieszkania?
- Ach, droga pani - westchnął profesor Detzlow. - Ozłociłbym człowieka, który by
mógł nam to załatwić. Ale cóż... rzecz, jak dotąd, nieosiągalna.
W oczach Barbary Seńko zamigotały błyski.
- Gdybym miała więcej czasu - powiedziała, smarując bułkę dżemem truskawkowym -
może mogłabym państwu pomóc. Ale ja za kilka dni wyjeżdżam.
Agnieszka Detzlow chwyciła ją za rękę tak gwałtownie, że bułka zatoczyła nad stołem
półkole i wylądowała na kolanach doktora Pieczyńskiego, plamiąc mu nowe narciarskie
spodnie.
- Przepraszam pana... sama nie wiem, jak to się stało - Barbara Seńko walczyła przez
chwilę z sobą, aby nie wybuchnąć śmiechem na widok osłupiałej miny lekarza. - Bardzo
przepraszam - powtórzyła, patrząc na niego swymi dużymi, błękitnymi oczami.
- Nic nie szkodzi - odparł doktor, wycierając spodnie serwetką. - Za karę wybierze się
pani ze mną na narty. Dobrze?
Uśmiechnęła się. Lekarz był wysokim, zgrabnym mężczyzną, świetnie jezdził na
nartach i bardzo mu było do twarzy w granatowobiałym, norweskim swetrze.
- Chętnie - odparła. - Ale ja bardzo zle jeżdżę. Właściwie, to prawie wcale. Będzie pan
miał ze mną tylko kłopot.
- Jeżeli nawet, to w każdym razie ten kłopot jest uroczy - rzekł konspiracyjnym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]