[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Szlify pułkownika otrzymałem z rąk generała Izaaka Brocka po zdobyciu wraz z
Tecumsehem warowni Detroit. Pakenham z uznaniem kiwnął głową i spytał:
- Jakie jeszcze wnosicie uwagi?
- Po zapoznaniu nas z planem ataku na miasto moglibyśmy zająć stanowiska.
- Rozumiem - generał uśmiechnął się. - Nie ma nad czym dyskutować. Amerykanie
dysponują trzy razy mniejszymi siłami. Po naszej stronie stoi też Jean Lafitte ze swymi
piratami. W decydującym momencie uderzy on na tyły wroga. Poza tym nasi żołnierze to
weterani wielu zwycięskich bitew w Europie.
- Bitwy tutaj toczą się na innych zasadach - łagodnie powiedział Kos. - Tu przede
wszystkim decyduje podstęp i znajomość zamiarów przeciwnika...
- Dlatego upoważniłem pułkownika Subatzky ego do wysłania zwiadowców pod
Orlean - odparł Pakenham. - To wasz rodak. - Wskazał na siedzącego oficera. - Panowie,
posiedzenie skończone.
Wodzowie poczuli się zlekceważeni. Ze zgorszeniem patrząc na generała ropuścili
salon. Do Ryszarda tymczasem podszedł Subacki i wyciągając rękę powiedział po polsku:
- Miło mi was poznać.
- Mnie również.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Chodzmy na ubocze, porozmawiamy. - Jasne oczy Jana patrzyły na Kosa
przyjaznie. - Jest tu więcej Polaków.
- Cieszę się.
Usiedli na ławce w cieniu drzew. Potoczyła się rozmowa.
- Taki to nasz los - żalił się Subacki. - Tułamy się po świecie i walczymy w imię
cudzych spraw.
- To prawda. Trzeba jednak wybierać walkę o słuszne ideały.
- Jak mam to rozumieć? - spytał Jan. - Jesteśmy przecież w jednym obozie, bijemy
się z Amerykanami... Wprawdzie stale ogarniają mnie wątpliwości, czy dobrze robię.
Wiadomo przecież, że Kazimierz Pułaski zginął za wolność Unii...
- A Tadeusz Kościuszko?
- Właśnie.
- Ale oni bili się o wolność białych i kolorowych Amerykanów. Jan Subacki nie
pojął sensu tych słów.
- Nie rozumiecie?
- Jestem tu od niedawna. Sam nie wiem, o co walczą oba państwa. -Pułkownik
zamyślił się przez sekundę. - Gdy Wellington wcielał mnie do pułku, mówiono nam, że
płyniemy za ocean bronić zagrożonej wolności Górnej Kanady.
- A teraz co sądzicie o tej wojnie?
- Nie mam sprecyzowanego poglądu.
- Pamiętajcie, że w Unii kwitnie handel Murzynami i tępi się ogniem i żelazem
indiańskie plemiona. To niesprawiedliwe.
- Czy chcecie przez to powiedzieć, że Anglia prowadzi słuszną wojnę?
- Wojna ta to rozgrywki między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi o
zasobne, urodzajne gleby i władanie wybrzeżem Zatoki Meksykańskiej. Tu nie idzie o
szczytne ideały wolności, równości i braterstwa.
- Czemuż więc jesteście z Anglią?
- Jestem z Indianami - odparł Kos. - Walczę w obronie ich praw do życia i
ojczyzny...
Umilkli. Stado pelikanów przemknęło, nisko nad ziemią. Styczniowe słońce kładło
skośne promienie na ławkę pod domem Chalmette'a, przyjemnie ogrzewając siedzących.
Zdrową zielenią szumiały dęby i cyprysy.
- Dużo Polaków jest w armii Pakenhama? - spytał Kos, zmieniając temat rozmowy.
- Sporo... Jan Seliznik, Aleksander Gerasimo, Juliusz Barłowicz, Jerzy Lasota,
Michał Jakowski... - wyliczał Subacki. - Przeszliśmy niejedno, wielu padło w Hiszpanii. A
ja żyję - westchnął.
- Dawno opuściliście kraj?
- W 1797 roku zaciągnąłem się we Włoszech do Legionów Dąbrowskiego -
odrzekł Subacki. - Od tej pory tłukę się po świecie.
- A ja uciekłem przed żandarmami carskimi i pruskimi po powstaniu
kościuszkowskim - informował Kos. - Przybyłem do Ameryki z nadzieją, że znajdę tu
wolność i demokrację, a znalazłem przemoc i biedę. Gdybyście wiedzieli, co przeszedłem...
Eh, nie warto wspominać!
Długo jeszcze opowiadali o swoich przeżyciach. Wreszcie Jan podniósł się mówiąc:
- Czas mi posłać zwiad pod Nowy Orlean.
- Słusznie. Wyślę także Indian. Potem wspólnie porównamy przyniesione
wiadomości - zaproponował Ryszard.
Rozeszli się.
Kos po rozmowie z Menewą i Czarnym Jastrzębiem wysłał pod miasto tropicieli.
Ponieważ nie miał potem nic do roboty, poszedł do wojskowego obozu poznać i
pogawędzić rodakami. Było ich ponad stu. Trzymali się razem jak bracia. Radośnie powitali
Ryszarda, zapraszając go. do żołnierskiego posiłku.
Miało się już pod wieczór, gdy Menewą odszukał Kosa.
- Wrócili wojownicy - powiedział wódz Kriksów.
- Usiądz, czerwony bracie, i mów.
Menewą skrzyżował nogi i położywszy dłonie na kolana informował w języku
swego plemienia o zdobytych przez zwiad spostrzeżeniach.
- Ustawili tylko cztery armaty? - dopytywał się Ryszard.
- Ugh.
- To niewiele. A jak wyglądają zbudowane osłony?
- Od brzegu Me-si-kse-pe aż po bagienne trawy ustawiony jest mur z kloców
bawełny - wyjaśniał Menewą. - Ma wysokość człowieka.
- Ciekawe! - Kos zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie umieścili działa?
- Bawełniany wał jest wklęsły - tłumaczył wódz. - Jego skrzydła oddalają się, a
środek półkola zbliża się do miasta. Po jednej armacie ustawiono na każdym skrzydle, a
dwie w środku luku barykady.
- Niezle pomyślane - medytował Ryszard. - A co się dzieje z innych stron Nowego
Orleanu?
- Kręcą się tylko straże.
- Co sądzi o tym mój czerwony brat?
Menewą podniósł uschły patyk i nakreślił linię oznaczającą bawełnianą barykadę,
miasto, rzekę i błotniste brzegi jeziora, po czym powiedział:
- Wódz Kriksów przeprowadziłby wojowników nocą przez bagienne zarośla nad
Pantchartrain. Część sił pozorowałaby atak na barykadę, a główne uderzyłyby z boku na
Nowy Orlean.
- Oto myśl! - zawołał Kos. - Tylko tak można zwyciężyć. Przedstawię ten plan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]