[ Pobierz całość w formacie PDF ]
schodził mu na preparowaniu i porządkowaniu okazów.
Challenger co ranka szedł gdzieś samotnie i czasem wracał ze znaczącą powagą na twarzy jak
człowiek, który na własnych barkach dzwiga cały ciężar nowego, doniosłego przedsięwzięcia.
Pewnego dnia, z gałęzią w ręku i ze świtą uwielbiających go kobiet, poprowadził nas do swej ukrytej
pracowni i wtajemniczył w zamysły.
Pracownią była mała polana pośród palmowego gaju. Bulgotał tu błotnisty gejzerek, jeden z tych, o
których już wspomniałem. Na jego brzegu leżały porozrzucane rzemienie ze skóry iguanodona i
miękki, wielki pęcherz, jak się okazało, oskrobany i wysuszony żołądek jednego z olbrzymich rybo-
jaszczurów. Ten pojemny worek był zeszyty tak, że pozostał w nim tylko mały otwór. Challenger
wsadził w niego kilkanaście pustych bambusów, a ich przeciwne końce tkwiły w stożkowatych
kanalikach z gliny, gdzie zbierał się gaz wychodzący z gejzerka. Powoli sflaczały pęcherz począł
- 73 -
pęcznieć i tak rwać w górę, że Challenger musiał przywiązać go sznurami do pobliskich pni. W pół
godziny powstał dość duży balon, który sądząc z tego, jak targał i ciągnął za sznury mógłby
podnieść spory ciężar. Challenger, dumny jak ojciec z pierworodnego dziecięcia, uśmiechał się, gładził
brodę i cieszył się w milczeniu z tworu swego umysłu. Summerlee pierwszy przerwał ciszę.
Pan sobie chyba nie wyobraża, że polecimy na tym? powiedział kwaśno.
Drogi profesorze, dam panu taki dowód potęgi tego balonu, że się pan nie zawaha powierzyć mu
swego życia.
Niech pan to sobie wybije z głowy stanowczo odparł Summerlee. Za nic na świecie nie
popełnię podobnego szaleństwa. Lordzie Johnie, myślę, że pan nie poprze tego wariackiego pomysłu.
Diabelnie sprytna sztuka odrzekł Roxton. Chciałbym zobaczyć, jak poleci.
Zobaczy pan rzekł Challenger. Od kilkunastu dni suszę sobie głowę nad problemem
ucieczki z wyżyny. Przekonaliśmy się już, że nie zdołamy zejść ze skał, a tunelu, który prowadził na
dół, już nie ma. Nie możemy też przerzucić mostu na samotną skalę. W jakiż więc sposób sprowadzę
was, moi panowie? Parę dni temu powiedziałem naszemu młodemu przyjacielowi, że z gejzera
wydostaje się wolny wodór. Ot, jak zrodził się pomysł balonu. Oczywiście początkowo nie wiedziałem,
skąd wziąć powłokę, ale widok pojemnych wnętrzności tych gadów nasunął mi rozwiązanie. Patrzcie
teraz na moje dzieło!
Wsunął jedną rękę za strzępy marynarki, a drugą wskazywał dumnie przed siebie.
Tymczasem balon wydął się gazem, spęczniał i niespokojnie targał się na uwięzi.
Istne szaleństwo warknął Summerlee, Lord John był zachwycony pomysłem.
Zuch stary szepnął mi do ucha. Potem głośniej zwrócił się do Challengera. A co z gondolą?
O gondoli pomyślę pózniej. Już wiem, jak ją wykonam i przymocuję. Teraz pokażę panom tylko,
że balon uniesie każdego z nas.
Chyba wszystkich nas?
Nie. Obmyśliłem sobie, że kolejno każdy opuści się na nim jak na spadochronie, a pozostali
wciągną balon za pomocą urządzenia, które łatwo wykonam. Jeśli balon uniesie jednego z nas i
gładko z nim opadnie, trudno wymagać więcej. A teraz pokażę panom, że to potrafi.
Przydzwigał spory bazaltowy głaz, który można było pośrodku obwiązać liną. Była to nasza stara
lina pozostała po wdrapaniu się na samotną skałę. Miała ze sto stóp długości i była bardzo mocna,
choć cienka. Challenger przygotował już z rzemieni coś w rodzaju kołnierza, z którego zwisały luzne
paski. Ten. kołnierz nałożył na kopułą balonu, a wolne końce zebrał w dole, tak że waga głazu,
rozkładała się na całej obszernej powierzchni balonu. Potem przymocował głaz do rzemieni, a linę
trzykrotnie owinął sobie koło ręki.
Teraz pokażę panom powiedział, zawczasu rozkoszując się swym triumfem siłę nośną
mego balonu.
Z tymi słowami przeciął nożem utrzymujące balon sznury.
Nigdy jeszcze nasza wyprawa nie była narażona na tak kompletną zagładę. Balon wyprysnął w
górę z przerażającą szybkością. W mgnieniu oka Challenger uleciał za nim. W ostatniej chwili, już w
powietrzu, chwyciłem go wpół i poczułem, że ziemia ucieka mi spod nóg. Lord John chciał
przytrzymać mnie za stopy, ale i on stracił grunt pod sobą. Przez chwilę widziałem w wyobrazni całą
naszą czwórkę unoszącą się jak sznur parówek nad odkrytą przez nas ziemią. Ale na szczęście lina
miała granice wytrzymałości, których najwyrazniej zabrakło piekielnemu balonowi. Pękła z trzaskiem i
oplatani jej zwojami spadliśmy na ziemię. Kiedy udało nam się wstać, ujrzeliśmy wysoko na błękicie
nieba czarną plamkę: to bazaltowy głaz szybował po niebiosach.
Wspaniałe! krzyczał nieustraszony Challenger rozcierając nadwerężone ramię. Bardzo
udana próba. Nie przewidywałem aż takiego sukcesu. Obiecuję panom, że za tydzień będziecie mieli
drugi balon, i możecie liczyć, że zupełnie bezpiecznie, a nawet wygodnie odbędziemy nim pierwszy
etap naszej powrotnej drogi.
Dotąd opisywałem nasze przygody na gorąco, kończę zaś to sprawozdanie w dawnym obozie na
równinie, gdzie Zambo tak. długo na nas czekał. Wszystkie trudności i niebezpieczeństwa jak ciężki
sen pozostały na rozległym szczycie czerwonych skał spiętrzanych nad naszymi głowami. Zeszliśmy
szczęśliwie, choć w najbardziej niespodziewany sposób, i nic już nam teraz nie grozi. Za sześć
tygodni, a najdalej za dwa miesiące, będziemy w Londynie i być może list ten tylko nieznacznie nas
wyprzedzi. Już teraz całym sercem i duszą rwiemy się do rodzinnego miasta, w którym mamy
wszystko, co nam drogie.
- 74 -
Zmiana w naszym losie zaszła tego samego wieczoru, kiedy wydarzyła się omal że nie tragiczna w
skutkach przygoda ze skleconym przez Challengera balonem. Pisałem, już panu, że jedyną osobą
sprzyjającą choć trochę naszym zamiarom powrotu był młody wódz. On tylko nie chciał zatrzymywać
nas wbrew naszej woli. Tyle powiedział nam wymownym językiem gestów. Otóż wspomnianego
wieczoru zeszedł o zmroku do naszego obozu i dał mi (mnie darzył zawsze większą sympatią niż
innych, pewno dlatego, że. byliśmy niemal jednolatkami) mały zwitek kory. Potem z powagą wskazał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]