[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wrogość, z jaką bez wątpienia spotkają się w Neracie. Kładli ogromny nacisk na to, by
postępować wobec ludzi uczciwie i z szacunkiem.
Lyrralt rzekł chłodno: - Mamy pieniądze. Potrzebujemy prowiantu oraz nowin.
Możemy godziwie zapłacić. Mamy też wieści na wymianę. - Igraine polecił mu powiedzieć
również o tym.
- Powiedziałem, że nie... - rzekł jeszcze mniej uprzejmie i głośniej pierwszy człowiek,
lecz przerwał mu jakiś inny.
- Turk... Posłuchajmy przynajmniej, co ma do powiedzenia. - Ten, który to
powiedział, był wyższy, szczuplejszy i jeszcze brzydszy od pierwszego. Na czubku wąskiej
głowy nosił niewielki, okrągły kapelusz.
Gestem kazał rozgniewanemu człowiekowi odejść, a sam zwrócił się do grupy ogrów:
- Nieczęsto widujemy ogrzych klientów. Wasi rodacy odwiedzają Nerat tylko po to, by kraść
nam dzieci.
Everlyn wysunęła się naprzód, wyciągając wonie. Proszę, nie mamy złych zamiarów.
Nie jesteśmy do nich podobni. Jesteśmy... - Przerwała, wyraznie szukając sposobu, aby to
wytłumaczyć. Nie znalazłszy jednego słowa, użyła wielu, szybko wyjaśniając czyny
Eadamma, filozofię Igraine a i to, jakim sposobem znalezli się na równinach.
Kiedy skończyła, człowiek mruknął: - Aha, słyszałem coś takiego. Jednak nie
dawałem temu wiary.
- Potrzebne nam są konie, pięć albo dziesięć, wszystkie, jakie możesz nam sprzedać -
rzekł Lyrralt. - I prowiant. Suszone mięso, mąka, cukier, sól.
- Wino - dorzuciła Tenaj zza jego pleców.
- Chcemy się też dowiedzieć czegoś o okolicy. Co jest na północ stąd? A na
wschodzie? - Mówiąc to, Lyrralt wyciągnął pieniądze z kieszeni, pokazując garść stalowych i
miedzianych monet.
Zmrużone oczy człowieka, który słysząc ich pytania, przyglądał im się podejrzliwie,
teraz rozbłysły. Pod tym względem nie różnił się niczym od ogrzego kupca. - Przynieś
prowiant. - Gestem polecił mężczyznie zwanemu Turkiem pójść po rzeczy wymienione przez
Lyrralta. - Przypuszczam, że w osadzie są ze trzy konie na sprzedaż. Nie więcej.
Turk, który wyszedł wykonać polecenie, po chwili wrócił. Rzucił ciężki, zakurzony
worek na ladę i posłał Lyrraltowi i Everlyn spojrzenie pełne takiej wściekłości, że ogr miał
wielką ochotę wydłubać mu oczy z głowy.
Dotknął sztyletu schowanego za pasem w fałdach luznego płaszcza. Ruch ten nie
uszedł uwadze ludzi.
- Turk był niewolnikiem w Thorden - wyjaśnił wyższy mężczyzna bez cienia
uprzejmości. - Ma uzasadnione powody, by nienawidzić waszej rasy. W niewoli stracił palce.
Rzuciwszy kolejny worek na wierzch poprzedniego, Turk położył na nim ręce.
Rzeczywiście nie miał palców lewej dłoni, a u prawej zostały mu tylko dwa.
- Straciłem je? - warknął Turk i najpierw podsunął okaleczone dłonie pod nos
człowiekowi, a potem machnął nimi przed oczami Everlyn i Lyrralta. - Mój pan - wymówił to
słowo ze splunięciem, zaciskając prawą dłoń w pięść - zjadł je. Na moich oczach.
Everlyn zaczerwieniła się. Lyrralt wzruszył ramionami. Ogr albo ogrzyca mieli prawo
zrobić ze swoją własnością wszystko, na co mieli ochotę. Mimo to odwrócił się od widoku
okaleczonych dłoni.
- Niech ktoś inny ich obsługuje. - Turk jeszcze raz uderzył pięścią w worek z mąką, a
potem oddalił się.
- Sami to zrobimy - powiedziała cicho Tenaj, idąc po worki.
Lyrralt był zaskoczony, widząc na jej twarzy ten sam wyraz współczucia co u Everlyn.
Khallayne siedziała na głazie na krawędzi obozu i spoglądała na płaski horyzont.
Nawet po dniach życia na równinie nie mogła się przyzwyczaić do tej nie kończącej się
płaszczyzny.
W odległości kilku metrów Jelindra i Nomryh ćwiczyli zapalanie i gaszenie ognia.
Jelindra robiła postępy w zdumiewającym tempie, lecz jej brat miał sporo kłopotów z
podstawami magii.
- Nie, nie, Nomryhu - skarciła go Khallayne. - Za bardzo polegasz na słowach
zaklęcia. Spróbuj się po prostu wczuć. Postaraj się zapomnieć o słowach i poczuj moc.
Chłopiec pokiwał głową i nachylił się nad niewielką, oczyszczoną powierzchnią,
pośrodku której leżała kupka suchej trawy.
Khallayne znów zaczęła się przyglądać horyzontowi. Przez całe życie mieszkała w
górach, gdzie nawet największą dolinę zewsząd otaczały góry. Płaski krajobraz, który ciągnął
się w nieskończoność, był dla niej czymś przerażającym i zarazem fascynującym.
Czuła to, co bogowie musieli czuć, kiedy u zarania dziejów spoglądali na Krynn. Z
dala od obozu, mając za towarzystwo jedynie dwoje podopiecznych i słysząc cichy szmer
szeptanych przez nich zaklęć, czuła się mała i nieważna.
- Khallayne? - Jyrbian usiadł na skałach kilka kroków od niej. - Przyglądałem się, jak
radzisz sobie z dziećmi.
- Masz kłopoty z magią? - Poklepała głazy bliżej siebie, wołając go gestem.
Pokiwał głową, robiąc tak zrozpaczoną minę, że wybuchła śmiechem. - Mnie zajęło to
dwieście lat, Jyrbianie. Nie spodziewaj się, że opanujesz tę sztukę w kilka tygodni.
- Wiem. - Przysunął się bliżej. - Chodzi o to, że zaszedłem tak daleko...
Doskonałe go rozumiała. - Przez dwieście lat torturowałam ludzkich magów, by
wydobyć z nich zaklęcia. Jednak do momentu bitwy w lesie niczego nie rozumiałam. -
Odwróciła się bokiem, podciągając kolana. - Magia ludzi i ogrów niezmiernie się różni. Nie
uświadamiałam sobie, że sama sobie związuję ręce, polegając na ludzkich formułach zaklęć i
składników czarów.
Słuchał każdego jej słowa, jednak widziała, że w rzeczywistości jej nie rozumie.
- Przykro mi, Jyrbianie. Nie umiem ci tego objaśnić w lepszy sposób. Musisz po
prostu wyzbyć się hamulców. Musisz zaufać swej intuicji.
Wyciągnęła pięść i raptownie rozprostowała palce. Na jej dłoni tańczyły puchate kule
podobne do tych na wierzchołkach pobliskich traw, pominąwszy fakt, że jej kule świeciły się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]