[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Barney, że cokolwiek weszło w Palmera Eldritcha, jest Bogiem, ponieważ nie
wiesz o Nim aż tyle; nikt nie wie. Jednak ta żywa istota z międzygwiezdnej próżni
może być — tak jak my — ukształtowana na Jego podobieństwo. Sposobem, jaki
On wybrał, aby się nam objawić. Więc daj spokój ontologii, Barney; nie mów,
czym On jest.
Uśmiechnęła się do niego z nadzieją w oczach, spodziewając się, że zrozumie.
— Kiedyś — rzekł Barney — może będziemy czcili ten pomnik.
I nie w uznaniu czynu Leo Bulero, myślał, chociaż jest on — a raczej będzie
— godny podziwu. Nie, my wszyscy jak jeden mąż zrobimy to, ku czemu zmie-
rzam; tchniemy w pomnik naszą daremną, żałosną koncepcję nadprzyrodzonego.
I w pewnym sensie będziemy mieli rację, ponieważ te siły są w nim. Jednak, jak
mówi Anne, prawdziwy. . .
— Widzę, że chcesz zostać sam ze swoim ogrodem — powiedziała. — Myślę,
że pójdę do mojego baraku. Powodzenia. I, Barney. . . — Wyciągnęła rękę i moc-
no uścisnęła jego dłoń. — Nigdy nie pełzaj. Bóg, czy czymkolwiek jest ta istota,
z którą się zetknęliśmy, nie chciałby tego. A nawet gdyby, nie powinieneś tego
robić.
Pochyliła się, ucałowała go i zaczęła odchodzić.
— Myślisz, że mam rację? — zawołał za nią Barney. — Uważasz, że jest sens
zakładać tu ogród?
Czy też skończy się w znany sposób. . .
— Nie pytaj mnie. Nie wiem.
— Troszczysz się tylko o zbawienie swojej duszy — krzyknął za nią ze zło-
ścią.
— Już nie — powiedziała mu. — Jestem strasznie, strasznie zbita z tropu
i wszystko mnie denerwuje. Posłuchaj.
Wróciła do niego; jej oczy były mroczne, pozbawione blasku.
— Wiesz, co widziałam, kiedy złapałeś mnie i odebrałeś prymkę Chew-Z?
Naprawdę widziałam, a nie wyobraziłam sobie.
168
— Sztuczną rękę. Zdeformowaną szczękę. Oczy. . .
— Tak — powiedziała słabo. — Elektroniczne, sztuczne oczy. Co to oznacza?
— To oznacza — rzekł Barney — że widziałaś absolutną rzeczywistość. Praw-
dę ukrytą pod pozorami.
Używając twojej terminologii, pomyślał, widziałaś stygmaty.
Przez chwilę wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma.
— A więc taki jesteś naprawdę? — powiedziała w końcu, cofając się z gry-
masem niechęci na twarzy. — Czemu nie jesteś tym, czym się wydajesz? Teraz
przecież taki nie jesteś. Nie rozumiem. Żałuję, że ci opowiedziałam ten dowcip
o kocie — dodała drżącym głosem.
— Moja droga — powiedział jej — dla mnie wyglądałaś tak samo. Przez
chwilę. Odpychałaś mnie ręką, której z pewnością nie miałaś od urodzenia.
I tak łatwo znów mogło się to zdarzyć. Nieustająca Obecność; jeśli nie do-
słowna, to potencjalna.
— Czy to klątwa? — spytała Anne. Ciąży już na nas przekleństwo grzechu
pierworodnego; czyżby miało się to powtórzyć?
— Ty powinnaś być z tych, którzy wiedzą; pamiętasz, co widziałaś. Wszystkie
trzy stygmaty: martwą, sztuczną rękę, jensenowskie oczy i zdeformowaną szczę-
kę.
Symbole jego obecności, myślał. Pośród nas. Nieproszonej. Nie żądanej świa-
domie. I nie mamy sakramentu, przez jaki moglibyśmy się oczyścić; nie możemy
go zmusić naszymi ostrożnymi, sprytnymi, uhonorowanymi tradycją, gorliwymi
rytuałami, aby ograniczył się do specyficznych postaci, takich jak chleb i woda
czy chleb i wino. To jest wszędzie, rozchodzi się we wszystkich kierunkach. Za-
gląda nam w oczy; wygląda z naszych oczu.
— To cena — stwierdziła Anne — którą musimy zapłacić. Za naszą chęć
doznań i zażywanie Chew-Z. Niczym za jabłko z drzewa wiadomości.
Jej głos był przepojony goryczą.
— Tak — zgodził się — ale myślę, że ja już ją zapłaciłem.
Albo byłem bardzo tego bliski, orzekł. To co poznaliśmy jedynie w ziemskiej
powłoce, chciało, abym zastąpił je w chwili śmierci; zamiast Boga umierające-
go za ludzi, jakiego mieliśmy kiedyś, zetknęliśmy się — przelotnie — z istotą
wyższą, proszącą, żebyśmy umarli za nią.
Czy to czyni go złym? — zastanawiał się. Czy wierzę w argumenty, które
przedstawiłem Normowi Scheinowi? No, to z pewnością czyni go nieco pośled-
niejszym od tego, który przyszedł do nas dwa tysiące lat temu. Wydaje się, że nie
jest niczym więcej ni mniej niż pragnieniem, jak mówi Anne, istoty stworzonej
z prochu do osiągnięcia nieśmiertelności; wszyscy tego chcemy i wszyscy chętnie
poświęcilibyśmy w tym celu kozła lub jagnię. Trzeba złożyć ofiarę. A nikt nie
chce nią być. Całe nasze życie opiera się na tej zasadzie. I tak to jest.
169
— Do widzenia — powiedziała Anne. — Zostawiam cię samego; możesz sie-
dzieć w kabinie koparki i zagłębiać się w to, aż dokopiesz się prawdy. Może kiedy
znów się zobaczymy, system nawadniający będzie skończony.
Jeszcze raz uśmiechnęła się do niego i poszła w kierunku swojego baraku.
Po pewnym czasie wdrapał się do kabiny i zapuścił skrzypiący, pyłoszczelny
mechanizm. Maszyna zawyła żałośnie. Szczęśliwi ci, którzy się budzą, pomyślał.
Dla maszyny zagrzmiały właśnie trąby Sądu Ostatecznego, na który nie była jesz-
cze gotowa.
Wykopał może pół mili rowu, na razie pozbawionego wody, kiedy stwierdził,
że podkrada się do niego jakieś stworzenie; marsjański coś-tam. Natychmiast za-
trzymał koparkę i wyjrzał, by w zimnym marsjańskim słońcu zobaczyć, co to.
Trochę przypominało chudego, wygładzonego praprzodka wszystkich czwo-
ronogów; Barney uświadomił sobie, że to najprawdopodobniej ów szakal, przed
którym wciąż go ostrzegano. W każdym razie cokolwiek to było, musiało nie jeść
od wielu dni; spoglądało na niego pożądliwie, trzymając się w bezpiecznej odle-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]