[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pochylała się nad wazonem, żeby poczuć ich woń.
W pierwszym odruchu chciała je wyrzucić, nawet przed
przeczytaniem dołączonego do nich bileciku. Taka dziecinna reakcja...
Brandy była dziś bardzo zmęczona - zmęczona i znużona lawiną
pytań, którą ją wszędzie zasypywano. Wszyscy pragnęli poznać
prawdziwą historię nocy spędzonej na pustyni z Jamesem Corbettem.
Pod koniec przestała nawet protestować, gdy wmawiano jej, jaka
to musiała być dla niej wspaniała przygoda. Pozwoliła im myśleć, co
chcieli. I tak nie zdołałaby ich przekonać, że było całkiem inaczej...
65
R S
Po chwili przyszło opamiętanie. Wyrzucenie tak pięknych
kwiatów tylko dlatego, że nie potrafiła sobie poradzić z zaistniałą
sytuacją, byłoby bardzo głupie.
Bilecik zawierał tylko kilka lakonicznych słów: konwencjonalne
pozdrowienia i podpis: Jim. Nie chciała przyznać nawet przed sobą, że
właśnie ten podpis wpłynął na zmianę jej decyzji. Podświadomie
czuła, że przyjmuje kwiaty od Jima - złodzieja bydła, nie zaś od sław-
nego aktora - Jamesa Corbetta.
Przygryzając wargę, Brandy cofnęła się o krok, żeby podziwiać
własną aranżację kwiatów. Sama wybrała porcelanowy, stary wazon o
przezroczystym brzegu, z delikatnym wzorkiem w różowe pączki.
Stanowił doskonałe tło dla ról lśniących, ognistą purpurą.
Ostrożnie zaniosła wazon do salonu. Akurat ustawiała go na
małej, orzechowej szafce, gdy usłyszała trzask frontowych drzwi, a
potem lekkie kroki matki.
- Cześć, Brandy. - Po tym zdawkowym powitaniu nastąpiły
słowa pełne zachwytu. - Och, co za piękne róże! Skąd się wzięły?
- Dostałam je od pana Corbetta - powiedziała Brandy z udawaną
obojętnością.
- To bardzo miło z jego strony. - Lenora Ames podeszła bliżej,
żeby podziwiać rozkwitające pąki.
- Myślę, że raczej próbuje podtrzymać wizerunek dżentelmena. -
Brandy wzruszyła ramionami.
- Co za cyniczna uwaga, kochanie! - Lenora przybrała poważny
wyraz twarzy i dłuższą chwilę przyglądała się córce.
66
R S
- Wcale nie jestem cyniczna - broniła się Brandy. - Wysłanie
kwiatów to konwencjonalny, grzecznościowy gest. Zapewne pan
Corbett zdał się tu na sekretarkę albo swojego agenta. Oczywiście,
kwiaty są bardzo piękne, doceniam to. Ale to jeszcze nie powód, żeby
się emocjonować tym faktem.
- Nie miałam tego na myśli - rzekła chłodno Lenora z dziwnym
uśmiechem.
Brandy, unikając bacznego spojrzenia matki, skierowała się w
stronę kuchni.
- Idę przygotować obiad. Tato już wrócił?
- Wstawia właśnie samochód do garażu. - Nastąpiła chwila
ciszy. - Brandy, powiedz, jak minął dzień?
- W porządku. Byłam w pracy, to wszystko.
- Obydwoje z ojcem byliśmy wprost zasypywani pytaniami na
temat wczorajszych wydarzeń. Pewnie ciebie też to nie ominęło.
Wiem, że odczuwasz gorycz z powodu tego doświadczenia, ale
pomyślałam...
- Rzeczywiście, czuję się głupio - przerwała. - Nikt nie lubi być
przedmiotem drwin. Musiał go okropnie bawić fakt, że go nie
rozpoznałam! Och, wszyscy robią tyle szumu wokół całej sprawy.
Uważają, że przeżyłam podniecającą, romantyczną przygodę. Też coś!
Dla mnie to było po prostu poniżające... - Uniosła do góry podbródek.
- A teraz, mamo, pozwól, że przygotuję obiad.
Lenora nie zaprotestowała. Nie usiłowała również powracać w
rozmowie do osoby Jamesa Corbetta. Stewart Ames po wejściu do
67
R S
salonu zachwycił się różami, ale nawet nie spytał, kto je przysłał.
Brandy odniosła wrażenie, że matka go uprzedziła.
Następnego poranka Brandy nie wspomniała Karen o kwiatach.
Prezent w postaci tuzina czerwonych róż z pewnością pobudziłby
bogatą wyobraznię przyjaciółki. Bez wątpienia dopatrywałaby się w
tym czegoś niezwykłego, a Brandy była naprawdę śmiertelnie
zmęczona jej romantycznymi wizjami dotyczącymi Jamesa Corbetta.
Szum, jaki spowodowała jej przygoda na pustyni, stopniowo
cichł, i w czwartek w lokalnej prasie ograniczono się tylko do
przypadkowych wzmianek. Napięcie nerwów, jakie od kilku dni
odczuwała Brandy, opadło. Rozluzniła się, przestała reagować
histerycznie, gdy jakiś klient czy znajomy pojawił się w sklepie.
W czwartek wieczorem, gdy rodzice przygotowywali się do
piątkowych wykładów, Brandy miała wrażenie, że życie powraca do
normalności. Wreszcie zrozumiała, że całe zamieszanie dobiegło
kresu. Z westchnieniem ulgi opadła na szezlong i wsunęła ręce pod
głowę.
Słońce zawieszone nad wzgórzami powoli chyliło się ku
zachodowi. W południowym zakątku patia Brandy miała doskonały
punkt obserwacyjny na magicznie cichy, a jednocześnie pełen
intensywnych barw zmierzch dnia. Obserwowała, jak na purpurowo-
różowym niebie zaczynały się pojawiać pierwsze żółtawe cienie.
- Mając tu taki widok, po co pojechałaś na pustynię? - dobiegł
zza jej pleców czyjś przyciszony głos.
68
R S
Przestraszona, wyprostowała się jak struna i szybko odwróciła
głowę. Nie słyszała odgłosu otwierania szklanych drzwi wiodących na
patio...
A jednak za jej plecami stał James Corbett we własnej osobie.
Tym razem trudno go było nie rozpoznać. Z kowbojem z pustyni
łączył go tylko dziwny błysk ciemnych oczu i wrażenie, że w jego
potężnym ciele drzemie jakaś niebezpieczna siła... Starannie
wygolona broda odsłaniała teraz kształtne policzki i szczękę, lekkie
zagłębienie w podbródku oraz cyniczne pionowe bruzdy wokół ust.
Nie nosił dziś wytartych dżinsów ani zamszowej kamizelki pokrytej
pustynnym kurzem, a podniszczony stetson nie zasłaniał jego
ciemnych, falujących włosów
James Corbett prezentował się nienagannie. Jedwabna koszula w
pastelowym odcieniu uwydatniała szerokie ramiona i potężnie
zbudowaną klatkę piersiową, a podwinięte rękawy - umięśnione,
opalone ręce. Doskonale skrojone spodnie podkreślały jego zgrabną
sylwetkę Emanowała zeń ta charakterystyczna, magnetyczna siła
przyciągania, i Brandy zachodziła teraz w głowę, jakże mogła
wcześniej go nie rozpoznać.
Gdy wreszcie minął szok, wróciła jej mowa.
- Jak się tu dostałeś? - spytała słabym głosem. Nie usłyszawszy
powitania, wykrzywił usta w sposób, który trudno było nazwać
uśmiechem.
- Wpuściła mnie twoja matka - wyjaśnił. - Powiedziała mi, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]