[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jestem bezrobotnym kierowcą wyścigowym -
odparł.
- Akurat! Kogo pan chce nabrać?
- Nikogo. Tylko tyle, że - używając twojego języka -
jestem jakby pomagierem pana Dunneta.
- Ale co pan robi, panie Harlow? Chodzi mi o to, że
pan Dunnet, jak mi się zdaje, raczej się nie
przemęcza.
- Pan Dunnet koordynuje całą akcję, a mnie, jak
sądzę, można by nazwać jego umyślnym.
- Tak. Ale co konkretnie pan robi?
- Sprawdzam innych kierowców Formuły I. Inaczej
mówiąc, mam na nich oko. I na mechaników... na
wszystkich, którzy są związani z wyścigami.
- Rozumiem. - Widać było, że Rory nic nie rozumie. -
Nie chciałbym pana obrazić, panie Harlow, ale
dlaczego wybrali akurat pana? Dlaczego pana też nie
śledzą?
- Trafne pytanie. Pewnie dlatego, że od jakichś
dwóch lat tak mi się wiedzie. Pewnie
wykombinowali, że w legalny sposób zarabiam
więcej, niż mógłbym zarobić nielegalnie.
- To ma ręce i nogi - zawyrokował Rory. - Ale
dlaczego właśnie pan ich śledzi?
- Dlatego, że od ponad roku wokół wyścigów
Formuły I panuje niewąski smrodek. Wozy, które
były pewniakami, przegrywały, a wygrywały te,
które nie miały na to najmniejszej szansy.
Samochodom przytrafiały się tajemnicze awarie.
Wypadały z torów w miejscach, gdzie nie było do
tego najmniejszego powodu. Kończyło im się paliwo,
kiedy nie miało prawa się skończyć. Przegrzewały się
silniki... na skutek zagadkowego ubytku oleju, płynu
chłodzącego, albo i jednego, i drugiego naraz.
Kierowcy chorowali w najdziwniejszych
momentach... i najbardziej niestosownych. A wóz,
który zwycięża, przysparza właścicielowi tyle
chwały, prestiżu, perspektyw, a przede wszystkim
korzyści materialnych, że początkowo myślano, że to
któryś producent lub, co bardziej prawdopodobne,
właściciel jakiejś stajni wyścigowej próbuje w ten
sposób opanować cały rynek.
- Ale tak nie było?
- Jak to błyskotliwie zauważyłeś, nie. Co stało się
jasne, gdy producenci i właściciele zespołów odkryli,
że wszyscy oni padają czyjąś ofiarą. Zwrócili się z
tym do Scotland Yardu, ale usłyszeli tylko, że tamci
nie mają możliwości interweniowania. W każdym
razie Scotland Yard powiadomił o wszystkim
Interpol, i w rezultacie na scenie pojawił się pan
Dunnet.
- Ale jak wpadliście na trop takich ludzi jak
Tracchia i Neubauer?
- Przede wszystkim, nielegalnie. Podsłuch
telefoniczny przez okrągłą dobę, śledzenie wszelkich
poczynań głównych podejrzanych na każdym Grand
Prix, przechwytywanie listów... W końcu
wyłowiliśmy pięciu kierowców i siedmiu czy ośmiu
mechaników, którzy zgarniali więcej forsy, niż mogli
zarobić. Przy czym w większości wypadków były to
dochody nieregularne - nie można "ustawić"
wszystkich wyścigów. Natomiast Tracchia i
Neubauer zgarniali forsę po każdym Grand Prix,
wobec czego wykombinowaliśmy, że coś sprzedają...
a tylko jedno można sprzedawać za takie pieniądze,
jakie oni otrzymywali.
- Narkotyki. Heroinę.
- Właśnie. - Harlow wyciągnął rękę, wskazując coś
na drodze. W świetle reflektorów Rory ujrzał tablicę
z napisem: "Bandol". Johnny zwolnił, opuścił szybę,
wysunął głowę na zewnątrz i spojrzał w górę. Na
niebie zaczynały się zbierać chmury, wciąż jednak
było więcej usianego gwiazdami nieba niż chmur.
Harlow podniósł szybę. - Mogliśmy sobie wybrać
lepszą noc na taką robotę - stwierdził. - Jest za jasno.
Na pewno mają tam jakiegoś strażnika, może nawet
dwóch, do pilnowania twojej matki. Pytanie tylko,
czy wystawią straż... nie w celu upilnowania twojej
matki, żeby nie uciekła, ale po to, żeby nikt
niepowołany nie mógł się dostać na pokład. Nie ma
właściwie powodu, dla którego mieliby
przypuszczać, że ktoś chciałby wejść na
"Chevaliera"... nie wyobrażam sobie, w jaki sposób
mogliby się dowiedzieć o tym, co spotkało Neubauera
i spółkę. A jednak organizacja taka, jak braci
Marzio, trzyma się przy życiu tylko dlatego, że nigdy
nie podejmuje ryzyka.
- Czyli zakładamy, że będzie strażnik, tak, panie
Harlow?
- Właśnie tak. Harlow wjechał do miasteczka i
zaparkował samochód na pustym, ogrodzonym
wysokim parkanem placu budowlanym, tak by nie
można go było dojrzeć z wąskiej alejki za płotem.
Zostawili samochód i trzymając się w głębokim
cieniu, szybko lecz ostrożnie przemknęli się przez
nabrzeże i port. Zatrzymali się, bacznie lustrując
wschodnią stronę zatoki.
- Czy to nie on? - zapytał Rory napiętym szeptem,
mimo iż w zasięgu słuchu nie było nikogo.
- Czy to nie on?
- Tak, to z całą pewnością "Chevalier". W małej,
skąpanej w świetle księżyca zatoczce o gładkiej jak
lustro powierzchni wody, widać było co najmniej
dwanaście jachtów i statków wycieczkowych.
Najbliżej brzegu stał wspaniały jacht motorowy,
mający bliżej siedemnastu niż dwunastu metrów
długości oraz zdecydowanie niebieski kadłub i białe
nadbudówki.
- A teraz? - spytał Rory. - Co teraz zrobimy? -
Znowu dygotał, ale nie z zimna czy - jak to miało
miejsce w "Pustelni" - ze strachu, lecz ze zwykłego
podniecenia. Harlow spojrzał w górę, zastanawiając
się. Niebo wciąż jeszcze było dosyć jasne, ale w
stronę księżyca przesuwała się potężna chmura.
- Zjemy coś. Jestem głodny.
- Co takiego? Pan chce teraz jeść? Ale... no, znaczy
się... - Rory wskazał na jacht.
- Wszystko w swoim czasie. Nie przypuszczam, żeby
twoja matka zniknęła w ciągu najbliższej godziny. A
poza tym, jeżeli będziemy musieli, hm... pożyczyć
sobie jakąś łódz, żeby podpłynąć do "Chevaliera"...
no cóż, nie uśmiecha mi się perspektywa takiej
wyprawy przy świetle księżyca. Nie mam zamiaru
dać się złapać. A właśnie nadciągają chmury.
Wypatruj swego czasu.
- Co takiego?
- Taki stary szkocki zwrot. Poczekajmy jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]