[ Pobierz całość w formacie PDF ]
blaszanym mieczykiem, którym chciałam się bronić przed ludzkimi prawami i biurokracją. Ja miałam ra-
tować świat. Urodziłam się, by ratować życie ludzi. A tymczasem ledwo mogłam uratować samą siebie.
- Tęsknię za zombie - burknęłam pod nosem. - Za moimi cholernymi demonami. Co, do diabła, się ze
mną stało?
- Twój świat się powiększył - szepnął Grant, a potem, już o wiele głośniej, zadziwiająco bezmyślnym
tonem, dodał: - Tę świątynię wybudowali jezuici. Chyba w 1910, ale zakon istniał tu od 1608 roku. Ziemię
podarował im wysokiej rangi urzędnik dynastii Ming, który nawrócił się na katolicyzm.
- Naprawdę? - rzuciłam sztywno. - Opowiedz coś jeszcze.
Prowadził mnie dalej w stronę bramy, jakbym miała prawo tu być, jakbym od początku brała udział w
zwiedzaniu. Przy każdym kroku następowała w nim coraz większa przemiana; mówił coraz bardziej
arogancko, wyniośle, z zadufaniem; aż w końcu u mojego boku kuśtykał zupełnie inny mężczyzna,
pasujący do stereotypu obrzydliwie bogatego i przystojnego biznesmena; nieznośnie nudnego.
- W czasach rewolucji kulturalnej katedra służyła za spichlerz - kontynuował bez cienia zmieszania,
kiedy prawie docieraliśmy do bramy. - Zakonnice pozostawały w areszcie domowym. Widzisz tamten
budynek? Tam mieszkały. Teraz to restauracja specjalizująca się w daniach ze steków.
- Fascynujące - mruknęłam, choć powiedziałabym to samo, gdyby oświadczył, że lubi przebierać się
za wiewiórkę i żonglować żołędziami. Nie dotarło do mnie ani jedno jego słowo. Byłam całkowicie
skupiona na ojcu Cribarim i ojcu Lawrensie idących za nami. I na mężczyznach tkwiących nieruchomo
przy wartowni. Ich spojrzenia były lodowate i oceniające. Zwłaszcza gdy patrzyli w moją stronę.
Spróbowałam przywołać na twarz minę niewiniątka, choć - ponieważ nie mam zwyczaju sterczeć
przed lustrem - nie bardzo wiedziałam, jak ona powinna wyglądać. W końcu więc, żeby wywołać
wrażenie, że jestem swobodna i nie czuję się niczemu winna, spojrzałam wartownikom prosto w oczy.
Ot, zwyczajna dziewczyna zwiedzająca z chłopakiem zabytki. Nie warto zawracać sobie nią głowy, a
przynajmniej nie o tej godzinie i nie w ramach zapłaty, jaką otrzymują za swoją pracę.
- Tego nie było w umowie - odezwał się jeden z mężczyzn po angielsku z nieznacznym obcym
akcentem.
Grant popatrzył na niego z zaskoczeniem i oburzeniem.
- Panie Shu, wiem, że ojciec Cribari i ojciec Lawrence załatwiali tę wycieczkę w ostatnim momencie,
ale chyba uprzedzili pana, że w zwiedzaniu będzie uczestniczyła również moja żona.
Ojciec Lawrence zaczął się krztusić. Mnie po plecach przebiegł dreszcz. Pan Shu natomiast
przymrużył oczy i zerknął na swojego kolegę, który uważnie mi się przyglądał z twarzą ujawniającą
79
emocje głazu. Odnosiłam wrażenie, że sumuje wszystko, co mnie charakteryzuje - wygląd, zachowanie,
sposób, w jaki trzymam Granta za rękę - i dochodzi do niezbyt satysfakcjonujących wniosków.
- Nie widziałem, żeby pani wchodziła - stwierdził ze znużonym napięciem, jakie często słyszy się u
ludzi zmuszonych pracować do pózna; zmęczonych i trochę poirytowanych. Spodobał mi się. Chciałam
mu jakoś ułatwić zadanie.
- Spózniłam się - odparłam, zastanawiając się zarazem, czy można wyglądać młodo i niewinnie tylko
dlatego, że się tego pragnie. Podejrzewałam, że mam tyle samo szans, aby osiągnąć taki rezultat, co
krokodyl próbujący przejść na wegetarianizm.
Drugi wartownik wyciągnął z kieszeni wykałaczkę i wetknął ją sobie do ust.
- Paszport.
- Och - stęknęłam. - Niestety zostawiłam w hotelu. Albo w mieszkaniu dobrych kilka tysięcy
kilometrów
stąd. W Szanghaju była teraz noc, więc w Seattle świeciło słońce. Chłopcy nie mogli zatem przenieść
się do domu po mój paszport. Rozejrzałam się za nimi i dostrzegłam Zee, Rawa i Aaza przykucniętych za
gargulcami zdobiącymi katedrę. Przyglądali się nam, błyskając rubinowymi oczyma.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]