[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Uśmiechnęła się lekko.
- Tyle, że ja chciałem zrobić coś całkiem innego -
odparł. Słychać było, że jest zmęczony ciągłymi pró-
bami.
- Wiem. Ale jest lepszy od reszty. Po prostu cieka-
wszy.
Vince zmarszczył brwi.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz...
- Gdybyś dobrał odpowiednie szkliwo - przeko-
nywała - mógłbyś go sprzedać w galerii, a nie w sklepie.
I pewnie dostałbyś znacznie więcej, niż za zwykłe na-
43
S
R
czynia - skinęła głową w stronę półek zapełnionych rzę-
dami równych, identycznych dzbanków.
- A jeśli nie uda mi się zrobić dobrego szkliwa? -
Nie podobał mu się chyba ten pomysł. - Co będę miał?
Zwykły śmieć.
- Pierwsza próba nie musi ci się udać. Po prostu
spróbuj. Przecież to właśnie robisz: próbujesz zostać
rzemieślnikiem.
Ubodły go jej słowa. W ogóle czuł, że ta rozmowa
coraz bardziej go złości.
- A ty wcale nie jesteś pewna, czy mi się uda...
- Nigdy tak nie mówiłam! - Lynn aż się wzięła pod
boki. - To ty tak uważasz. To ty rezygnujesz z samego sie-
bie. Uwierz wreszcie w to, że możesz coś zrobić.
Nie było na to dobrej odpowiedzi. Vince użył jedy-
nej broni, jaka mu została:
- I kto to mówi - wycedził przez zęby. - To ty rezy-
gnujesz z życia, zasłaniając się śmiercią męża. Dnia nie
możesz przeżyć bez rozmowy" z nim na tym przeklę-
tym molo!
- Nie chodzę tam codziennie! - zawołała, teraz już
zła nie na żarty.
- Prawie co dzień - poprawił się Vince. -I wciąż no-
sisz obrączkę. Kiedyś będziesz musiała przyjąć do wia-
domości, że on zginął i zająć się własnym życiem.
- To nie jest twoja sprawa!
- A to, jakie garnki robię, to twoja? Przez cały
czas sprzedajesz naczynia innych rzemieślników.
44
S
R
Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić, a potem
spojrzała mu prosto w oczy.
- I garncarze, i ja zarabiamy więcej, jeśli prace są
oryginalne - rzekła powoli. - Jeśli mają w sobie coś, co
sprawia, że widać, iż tworzył je artysta.
- Ale ze śmiecia nie zrobisz dzieła sztuki! - Vince
był bliski krzyku.
- To ty uznałeś go za śmieć. - Lynn zdjęła dzbanek
z półki i zaczęła uważnie mu się przyglądać. Odstawiła
go na miejsce i zamyśliła się na chwilę.
- Mówię ci - powiedziała z naciskiem. - Masz
większe możliwości, niż sam chcesz przyznać.
- Nie jestem tak sprawny, jak dawniej. - Był zły na
siebie. I na nią, za to, że ośmieliła się wytknąć mu brak
uporu. Podniósł się z miejsca. - Nie dam sobie z tym
rady. Wyjdz! Zostaw mnie samego.
- Boisz się! - Podniosła głowę. - Boisz się, po-
wiedz!
- Dobrze, przyznaję. Boję się jak diabli, że nie bę-
dę się mógł utrzymać z tego, co najbardziej lubię robić.
- Spojrzał gdzieś w bok. - Jesteś zadowolona? Czy teraz
zostawisz mnie wreszcie samego?
- Dobrze, już się wynoszę! Tylko nie wyrzucaj te-
go dzbanka. - Wyszła, trzaskając drzwiami. Szyba w
oknie zadrżała.
Wziął do ręki naczynie i... z trudem powstrzymał
się od rzucenia nim o ścianę. Po kilku głębokich wde-
chach udało mu się jednak uspokoić na tyle, by chłod-
45
S
R
nym okiem ocenić dzbanek. W zabawny sposób przy-
pominał. .. tykwę. Jego pękaty brzuszek" był całkiem
zwykły, za to dzióbek - wyciągnięty do przodu pod
dość dużym kątem.
Postawił dzbanek na kole i przez parę minut praco-
wał nad jego brzegiem. Potem zajął się wygładzaniem
powierzchni, tu dodał trochę glinki, tam ujął... Po ja-
kimś czasie był bardzo podekscytowany: tak, to może
być to!
A może ona miała rację - w każdym razie co do te-
go dzbanka. Teraz tylko odpowiednie szkliwo... Po-
winno być gładkie, ciemne. Jak z brązu.
Pracował nad naczyniem jeszcze przez jakiś czas,
coraz wyrazniej czując, że doszedł do czegoś ważnego.
Wreszcie odstawił je na półkę, wraz z innymi, które
czekały na wypalenie. Umył ręce i włożył kurtkę. Czuł,
że powinien pójść do Lynn i - przynajmniej - przeprosić
za to, że na nią nakrzyczał i wyrzucił ze swojej pra-
cowni.
Gdy tylko wyszedł, ujrzał daleko na molo drobną
postać. Aż jęknął - znowu rozmawiała" ze swoim mę-
żem... Uciekała od życia. Pozostało mu tylko wrócić do
garażu.
Nie, nie chciał tego robić! Poszedł w stronę morza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]