[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i dokądś pojechali... Tylko dokąd? - Przeciągnęła ręką
po włosach, próbując się uspokoić. - Spokojnie - powtu-
rzyła. - Dzieciaki są z Dougiem. A skoro są z nim, to
są bezpieczne. Byle tylko nie przyszło mu do głowy, żeby
nakarmić je lodami jagodowymi, to będzie dobrze.
%7łeby zapełnić czas i uspokoić nerwy, zaczęła zbie-
rać porozrzucane zabawki, grzechotki, pudełka nawilża-
nych chusteczek, gryzaczki, dziecięce kosmetyki i wszel-
kie inne przedmioty niezbędne do pielęgnacji maluchów.
Gdy wszystko było już poukładane i gotowe na przyjazd
Candie i Chipa, usłyszała dzwonek do drzwi. Zamarła
w bezruchu, serce podeszło jej do gardła. A więc stało
się. Za chwilę będzie musiała odegrać jakąś komedię,
a potem uspokajać rozgorączkowanych rodziców i tłu-
maczyć im, dlaczego nie mogą natychmiast zobaczyć
swoich pociech.
Raz kozie śmierć, pomyślała, po czym otrząsnęła się,
wzięła głęboki oddech i otworzyła szeroko drzwi...
- Pani Liz Somerville? - Na progu stał młody czło-
wiek w brązowym uniformie i wyglądał niepewnie zza
olbrzymiego bukietu czerwonych róż.
- Ta-ak. - Liz wpatrywała się bezmyślnie w róże,
próbując odzyskać głos. - Tak - odchrząknęła - Liz So-
merville.
- Znakomicie. - Młody człowiek wszedł do środka.
- Przyniosłem ze sobą tylko to, bo najpierw musiałem
się upewnić, czy to właściwy adres, zanim rozładuję re-
sztę. - Zlustrował pobieżnie pokój i ułożył róże w wa-
zonie stojącym na stoliku do kawy. - Bliznięta, co? Wiem
S
R
coś o tym. Siostra mojej szwagierki też urodziła blizniaki.
Zaraz będę z powrotem z następną partią.
- O-czywiście - zgodziła się oszołomiona Liz i za-
częła szukać bileciku, który wyjaśniłby jej, kto jest na-
dawcą tej niecodziennej przesyłki. Nie znalazła go jed-
nak. Może będzie przy następnej partii? - pomyślała. Na-
stępnej partii? A więc będzie tego więcej?
Nagle zakryła ręką usta, żeby nie wybuchnąć śmie-
chem.
Doug Marlow!
Doug Marlow jest szalony!
To na pewno on, nikt inny. Och, kocham go, kocham.
Jako następna przybyła wielka bostońska paproć. Po-
tem była palma w olbrzymiej donicy i miniaturowe drze-
wko pomarańczowe. Posłaniec wypakował wszystkie
kwiaty, a pokój przekształcił się w oranżerię, o której Liz
zawsze marzyła.
Boże, myślała z zachwytem, to takie niepraktyczne,
takie szalone, takie romantyczne! Doug jest cudowny!
Jako ostatnie zostało przyniesione małe pudełko. Za-
wierało bukiecik kremowych róż, przybrany delikatną
wstążką i przeznaczony do założenia na przegub w cha-
rakterze bransoletki.
- W pudełku jest jeszcze koperta - wyjaśnił młody
człowiek, po czym odmówił przyjęcia napiwku, twier-
dząc, że klient już za wszystko zapłacił, i w okamgnieniu
się ulotnił.
Liz niecierpliwie rozerwała kopertę i wyjęła ozdobny
kartonik. Skreślone były na nim tylko dwa zdania:
S
R
Znasz tę piosenką?
Teraz nadszedł nasz czas, zaczęła się nasza podróż".
Uśmiechnęła się do siebie. To nie było dokładnie tak.
Słowa tej piosenki brzmiały inaczej: Teraz nadszedł
czas, twa podróż się zaczyna". Liz przez chwilę śpiewała
sobie po cichii, a potem podbiegła do odtwarzacza, żeby
nastawić swoją ulubioną płytę z piosenką Michaela
Crawforda. Tą o liczeniu do dwudziestu.
- Ach, ty wariacie! - westchnęła. Czy znała tę pio-
senkę? To była jej ulubiona piosenka! Mówiła o miłości,
która będzie trwać wiecznie i nigdy nie zgaśnie; o mi-
łości, która tylko czeka, żeby ją odkryć.
Nadszedł czas, twa podróż się zaczyna..."
Doug napisał: nasza podróż".
Już miała się rozpłakać, kiedy znów usłyszała dzwonek.
- Przesyłka dla Liz Somerville! - oznajmił razno ko-
lejny młodzieniec, tym razem w niebieskim uniformie.
Liz pokiwała tylko głową, zbyt zaskoczona, by się ode-
zwać. Wręczono jej białą kopertę, którą niecierpliwie roze-
rwała, ciekawa jak dziecko odpakowujące prezenty w
świę-
ta Bożego Narodzenia. W środku znalazła dwa bilety pier-
wszej klasy na Hawaje oraz folder luksusowego hotelu.
Hawaje? Zawsze chciała się tam znalezć!
- I kto powiedział, że Doug nie jest romantyczny?
- zapytała siebie ze śmiechem.
Gdy ponownie u drzwi wejściowych rozległ się dzwo-
nek, Liz nawet przez chwilę nie przyszło do głowy, że
może to być Candie i Chip.
- Pani Liz Somerville? - spytała młoda, modnie ubra-
S
R
na kobieta. Przez ramię przerzucony miała plastikowy po-
krowiec z jakimś ubraniem w środku, u jej stóp stała
spora torba. - Oto pani strój na dzisiejszy wieczór. A to
liścik, który ma pani przeczytać, zanim otworzy pani tor-
bę - wyjaśniła i podała jej kopertę.
Liz pospiesznie wsunęła w garść kobiety pięciodola-
rówkę, po czym zamknęła drzwi, ułożyła pokrowiec na
kanapie i zajrzała do koperty.
Jak mogła się spodziewać, zdania zostały skreślone
ręką Douga.
Tylko bez podglądania, kochanie!
Bądz gotowa o szóstej. Przyjedzie po ciebie Candie.
Troszkę ci pomoże. Czy już się dobrze bawisz?
Nie zdążyła jeszcze ochłonąć, gdy rozdzwonił się te-
lefon.
- Cześć, Liz! - Chip Risley zagadał prosto do jej
ucha. - Nie spodziewaliśmy się, że Doug wraz z bliz-
niakami powita nas na lotnisku. Zabieramy dzieci do do-
mu, więc o nic się nie martw. Doug to urodzony ojciec.
A tak przy okazji, Charlie wygląda bardzo męsko z tym
bandażem. Doug mówi, że mały był bardzo dzielny.
W każdym razie, Candie będzie u ciebie koło szóstej,
albo wcześniej, jeśli nie będę mógł jej utrzymać w domu.
Zobaczymy się pózniej! Cześć!
Liz stała z głupią miną i wciąż trzymała słuchawkę,
do której nie zdążyła powiedzieć nic więcej poza po-
czątkowym: Tak, słucham?"
S
R
Candie przyjechała o wpół do szóstej. Zdążyła się już
odświeżyć po podróży i wyglądała teraz młodo i pięknie,
jakby przez te parę dni ubyło jej lat, a przybyło urody.
- Zrobiłaś już sobie makijaż? To świetnie! - ucieszyła
się zaraz po serdecznym powitaniu. - Wiesz, co się dzieje?
- Wydaje mi się, że tak, ale nawet boję się zgadywać.
- Nie masz się czego bać. Ten facet po prostu zwa-
riował na twoim punkcie! Złapał nas na lotnisku, oczy-
wiście z blizniakami w objęciach, a potem ciągał ze so-
bą, wciąż gdzieś dzwonił, zamawiał jakieś kwiaty, bilety
na samolot... - zawiesiła głos, a po chwili dodała: - no
i takie tam różności. Przyniesiono ci już suknię? No i co?
Powiedz, czy nie jest wspaniała? Zaglądałaś do torby,
prawda?
- Podejrzewam, że to raczej zwykła sukienka... albo
garsonka. Nie, oczywiście, że jeszcze nie zajrzałam.
Przyjaciółka pokiwała głową z uznaniem.
- Cóż za silna wola. Gdybym miała tyle samozaparcia
co ty, mogłabym się teraz wcisnąć w moje ubrania sprzed
ciąży. Ach, tutaj jest! Zdejmuj szybko ten szlafrok i za-
czynaj się ubierać! Zaraz będzie limuzyna!
- Limuzyna? - powtórzyła bezmyślnie Liz. - A czy
nie potrzebuję czasem walizek? Czy nie powinnam spa-
kować siebie i Douga? Hawaje, Candie! Możesz w to
uwierzyć?
Kiedy Candie rozpięła plastikowy pokrowiec i ostroż-
nie wyjęła suknię ślubną z najdelikatniejszego jedwabiu,
Liz nie powiedziała ani słowa. Przez chwilę wpatrywała
się w śnieżnobiały stanik sukni wyszywany perełkami,
a potem usiadła na brzegu kanapy i się rozpłakała.
S
R
- Wiedziałam, że tak zareagujesz - powiedziała Candie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]