[ Pobierz całość w formacie PDF ]
byle jakiego mieszkania, zasłonił sitko mikrofonu i niewyraznie poprosił o otwarcie. Głos
ponownie zapytał: Kto tam? i kiedy Michał stracił już nadzieję, zaterkotał brzęczyk zamka.
Michał szybko pchnął drzwi i wszedł do bramy. Było cicho. Od poprzedniej wizyty
ktoś umył schody, pachniało chemiczną świeżością, a szeroka wycieraczka na podeście lśniła
nasączona jakimś płynem. Przeskoczył nad nią i zadowolony z własnej przemyślności, nie
zostawiając wilgotnych śladów, na palcach przemknął na piętro. Bez wahania nacisnął
klamkę. Ustąpiła, więc wszedł do mieszkania, które opuścili przed kilkoma godzinami.
Zamknął cicho drzwi i zawołał:
- Hans?
Odpowiedziało mu tylko ciche mamrotanie. Radio. Zrobił dwa kroki, powtórzył
wołanie, ale wszedłszy do pokoju zrozumiał, że to nie ma sensu.
Najpierw zobaczył zwalone z regału książki, leżące bezładnie na podłodze. W
pierwszym odruchu chciał uciec, ale zrozumiał, że jeśli teraz wyjdzie, nie dowie się niczego.
Wstrzymując oddech, rozejrzał się za jakąś bronią. W końcu chwycił wysoki smukły flakon.
Przeszedł na palcach obok wybebeszonego regału. Spod stolika z gazetami ktoś wywalił cały
zestaw prasy, pod pomrukującym radiem w wieży Sony leżały kasety, kilka rozgniecionych
jakby w pośpiechu. Przez otwarte drzwi widać było wyrzucone z szafy ubrania. Kłąb pościeli
zwisał z krzywo położonego materaca na szerokim łożu. W całej sypialni pootwierano
wszystkie szafki i szuflady, nie ruszono tylko małych kasetonów w tremo i sekretarzyku.
Spod dywanu wystawał kawałek skarpety.
Nadal stąpając na palcach, żeby nie zdradzić swojej obecności, Michał przeszedł do
kuchni. Tu również ktoś buszował, pootwierał drzwi szafek i wyciągnął z zamrażarki cały
kosz na kółkach. Mrożonki lśniły wilgocią, straciły szron, ale jeszcze nie roztajały. Najwyżej
kilka minut temu, pomyślał Michał. W skroniach pulsowała krew, a w mózgu jakiś uparty
rozhisteryzowany głos wywrzaskiwał monotonne ponaglenia: Wynoś się stąd! Wynoś się
stąd! No, szybciej, wynoś się stąd! Nic nie znajdę, pomyślał. Boże, gdzie Hans? Zabrali go?
Kto? Jeśli policja, to czekaliby tu na mnie. W takim razie kto?
Jeszcze raz rozejrzał się po mieszkaniu. Zauważył, że otwarte były tylko duże szafki i
szuflady. Więc czego tu szukano? Czyżby opasłej teczki z kilkuset stronicami maszynopisu?
Wynoś się!
Wynoś się!!!
Uznał, że to głos rozsądku. Ostrożnie odstawił flakon na miejsce, potem przypomniał
sobie o odciskach palców i zaczął pracowicie je ścierać, trzymając wazon przez połę kurtki.
Wycofał się pod drzwi, przyłożył do nich ucho. Co robić? Powtórne przeszukiwanie
mieszkania nie ma sensu, tamci na pewno fachowo przetrząsnęli wszystkie kąty i jeśli
dokument tu był, to go znalezli. Chyba że pijany Hans polazł dokądś i zostawił otwarte
mieszkanie, a jakiś złodziejaszek skorzystał z okazji. No, to się zdziwi gospodarz po
powrocie!
Michał rozejrzał się ponownie. Zamknięte drzwi łazienki przyciągnęły jego wzrok.
Uchylił je ostrożnie.
Od razu zrozumiał, że Hansa już nie zdziwi bałagan w mieszkaniu. Stał skamieniały,
czując w żołądku lodowatą grudę. Gospodarz leżał na boku w wannie, ubrany jak podczas ich
wizyty. Na piersi po lewej stronie zakrzepła duża plama matowej już krwi. Druga plama
widniała na plecach. Głowa była przekręcona na bok, prawe oko wpatrywało się martwo w
nieskazitelną biel emalii. Na kolanach leżał niedbale ciśnięty miękki sztruksowy kapeć.
Michał jęknął. Z trudem oderwał spojrzenie od ciała. Uciekać! Uprzytomnił sobie, że
w każdej chwili tamci mogli wrócić. Nie pamiętał, ile czasu spędził w mieszkaniu. A jeśli go
oskarżą o popełnienie tej zbrodni? Zerknął jeszcze raz na zwłoki i wymknął się do salonu.
Klamki! Najpierw starannie przetarł tę wewnętrzną. Usiłował sobie przypomnieć,
czego jeszcze dotykał w mieszkaniu, ale nie mógł zebrać myśli. Przecież jedli tutaj obiad z
Andrzejem! Naczynia, kieliszki, sztućce, butelki po piwie. Beznadziejna sprawa, nigdy nie
znajdzie tego wszystkiego. W końcu łokciem nacisnął klamkę i pełen złych przeczuć
wymknął się z mieszkania. Z łomoczącym sercem zbiegł na dół i jak automat wyszedł z
bramy.
Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, na pierwszym skrzyżowaniu ochłonął na tyle, że
zaczął rozglądać się nerwowo. Po drugiej stronie ulicy zobaczył trzypiętrową bryłę domu
towarowego. Omal się nie rozpłakał na widok popielatej mazdy z zaniepokojonym Andrzejem
za kierownicą. Silnik zaszemrał i wóz ruszył, gdy tylko Michał wsiadł.
- Co się stało, mów!
- Bttrger nie żyje - wykrztusił Weiss.
- Ja pierdolę! - jęknął Andrzej. - Pobiliście się?
- Zwariowałeś? - wrzasnął Michał. - Przecież to nie ja! On był martwy, zanim
przyszedłem. O Jezu... Masz papierosy?
- Kurwa, gadaj, jak to było! - Wasielewski wyprowadził wóz z parkingu. - Po kolei.
- Papierosa!
- Jasny szlag, w kasecie. - Sapał chwilę. - No? - ponaglił, gdy Michał w końcu
wygrzebał trzęsącymi się palcami papierosa i zapalił.
- Wszedłem... Mieszkanie wybebeszone, ktoś już tam był.
- Trzeba było spieprzać! - ryknął Andrzej.
- A co bym na tym zyskał, kilka godzin bezpieczeństwa? Myślałem, że ten, co
przeszukiwał nie miał zbyt dużo czasu, od telefonu minęło ile? Pół godziny. Więc rozejrzałem
się.
- I co?
- I nic. Tyle że w łazience znalazłem Hansa.
- Masz ci, kurwa, zasrany los. - Oderwał wzrok od jezdni, przyjrzał się Michałowi. -
Jak się czujesz?
- Przestań. Jak mam się czuć? Piłem z człowiekiem piwo, mija parę godzin i widzę go
zastrzelonego we własnej wannie.
- Zastrzelonego... Właśnie miałem cię zapytać, jak zginął.
Jechali kilka minut w milczeniu. Michał zorientował się, że kierują się na wschód.
- Wracamy - oznajmił Wasielewski. - Tu już nic po nas.
Michał nie oponował, palił zachłannie. Z papierosa nie zdążył jeszcze opaść popiół,
spalony tytoń utworzył długi słupek żaru.
24.
Lądowisko rosło w oczach. Cztery szeregi wpasowanych w beton czerwonych lamp
wykreślały kwadrat, wpisane w kwadrat koło było białe, a krzyż dzielący je na ćwiartki,
zadziwiająco wyrazny w pełnym dziennym świetle - niebieski. Helikopter bez najmniejszego
wahnięcia, łagodnie opadł na płozy. Wizg silnika zmienił ton i szybko ucichł. Drugi pilot
wszedł do salonu i radośnie uśmiechnięty odblokował drzwi.
Czego się szczerzy, pomyślał Najmowicz z irytacją. Zerwał słuchawki i zawiesił na
podłokietniku. Olczak siedział bliżej drzwi, więc wstał pierwszy. Pułkownik skinął na pilota i
powiedział:
- Powiedz mu, żeby nie gasił turbin i wysiądzcie wszyscy na kilka minut.
- Panie pułkowniku, to niezgodne z przepisami. Nie możemy zostawić maszyny, a tym
bardziej... - bez wiary oponował pilot.
- Wylecicie z roboty zgodnie z przepisami!
Lotnik wahał się chwilę, w końcu wzruszył ramionami i pomaszerował do kabiny.
Olczak pociągnął drzwi i pierwszy wyskoczył na ziemię. Za nim kicnął na beton Najmowicz,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]