[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żadnych skrzelach, z tymi skrzelami - to było z mojej strony całkiem nie na miejscu).
- Tak, koniec końców - to nieważne. Ale rozumiecie: sam czyn. Rzecz jasna,
wezwałam Opiekunów. Bardzo kocham dzieci, a uważam, że najtrudniejsza i
najszlachetniejsza miłość - to bezwzględność - rozumiecie?
Jeszcze by też! To się tak krzyżowało z moimi myślami. Nie wytrzymałem,
przeczytałem jej fragment mojej 20-tej notatki, poczynając od: Cichutko, z metaliczną
dobitnością postukują myśli...
Nie patrząc widziałem, jak brązoworóżowe policzki drgają i przysuwają się do mnie
coraz bliżej, aż wreszcie w moich rękach - suche, twarde, lekko nawet kłujące palce.
- Dajcie - dajcie mi to! Sfonografuję i każę dzieciom nauczyć się na pamięć. To jest
potrzebne nie żadnym tam waszym Wenusjanom, ale właśnie nam, nam - na dzisiaj, jutro,
pojutrze!
Obejrzała się - i całkiem cicho:
- Słyszeliście: mówią, że w Dzień Jednomyślności... Podskoczyłem.
- Co - co mówią? Co - w Dzień Jednomyślności?
Znikły zaciszne ściany. Od razu poczułem się wyrzucony tam, na zewnątrz, gdzie nad
dachami miotał się wiatr-olbrzym, ukośne mroczne chmury - coraz niżej...
. objęła mnie za ramiona stanowczo, mocno (chociaż spostrzegłem: rezonując moje
zdenerwowanie - kostki jej palców przejmowały drżenie).
- Proszę usiąść, mój drogi, proszę się nie denerwować. Czego to tam ludzie nie
mówią... A poza tym: jeżeli tylko będzie trzeba, będę tego dnia przy was, zostawię komuś
swoje dzieci w szkole - i będę przy was, bo przecież z was, mój drogi, z was też jest dziecko, i
musicie...
- Nie, nie! - zamachałem rękami. - Nigdy w życiu! Rzeczywiście myślelibyście wtedy,
że ze mnie jakiś dzieciak - że sam nie mogę... Nigdy w życiu! (- przyznam się: miałem inne
plany na ten dzień).
Uśmiechnęła się. Niepisany tekst uśmiechu brzmiał oczywiście: Ach, cóż za uparty
chłopczyk! Potem usiadła. Oczy spuszczone. Ręce znowu wstydliwie poprawiają zapadłą
między kolana fałdę junify - i teraz z innej beczki:
- Sądzę, że powinnam się zdecydować... dla waszego dobra... Nie, błagam: proszę
mnie nie naglić, muszę się jeszcze zastanowić...
Nie nagliłem. Chociaż rozumiałem nawet, że powinienem być uszczęśliwiony i że nie
ma większego zaszczytu, jak uwieńczyć sobą wieczór czyjegoś życia.
... Przez całą noc - jakieś skrzydła, a ja chodzę, rękami zasłaniając przed nimi głowę.
A potem krzesło. Ale krzesło - nie nasze, terazniejsze, lecz na starożytną modłę, drewniane.
Przebieram nogami jak koń (prawa przednia i lewa tylna, lewa przednia i prawa tylna),
krzesło podbiega do mojego łóżka, wspina się na nie - i kocham się z tym drewnianym
krzesłem; niewygodnie, boleśnie.
Dziwne: czy nic nie można wymyślić, żeby wyleczyć to snoschorzenie, albo
przynajmniej uczynić je rozumnym - może nawet pożytecznym?
Notatka 22
Konspekt:
ZASTYGAE FALE
WSZYSTKO SI UDOSKONALA
JA MIKROB
Wyobrazcie sobie, że stoicie na brzegu: fale - miarowo w górę; podniósłszy się - naraz
stanęły, znieruchomiały, zastygły. To było równie straszne i nienaturalne - kiedy nagle zmącił
się, pogmatwał nasz, nakazany przez Dekalog, spacer. Po raz ostatni, jak głoszą kroniki, coś
podobnego zdarzyło się 119 lat temu, kiedy w największy gąszcz spaceru ze świstem i
dymem spadł z nieba meteoryt.
Szliśmy tak jak zawsze, to znaczy tak, jak wojownicy odmalowani na asyryjskich
zabytkach: tysiąc głów - dwie zwarte, integralne nogi, dwie integralne w rozmachu ręce. U
końca alei - tam, gdzie groznie huczała wieża akumulacyjna - naprzeciw nas czworobok: z
boków, z przodu, z tyłu - straż; pośrodku trzech: na junifach tych ludzi - nie ma już złotych
numerów - wszystko jasne aż strach.
Ogromny cyferblat u szczytu wieży - to była twarz: nachyliła się z obłoków i czekała
obojętnie, odpluwając w dół sekundami. I właśnie punktualnie o godzinie 13.06 - w
czworoboku powstało zamieszanie. Działo się to tuż koło mnie, widziałem wszystko z
najdrobniejszymi szczegółami i bardzo wyraznie utkwiła mi w pamięci cienka, długa szyja i
na skroni - splątana gmatwanina błękitnych żyłek - jak rzeki na mapie małego nieznanego
świata, a ten nieznany świat - to najwyrazniej młody chłopak. Pewnie spostrzegł kogoś w
naszych szeregach: wspiął się na palce, wyciągnął szyję, zatrzymał się. Jeden z konwojentów
pstryknął po nim niebieskawą iskrą elektrycznego bata: tamten pisnął cienko, jak szczeniak.
A potem - precyzyjny pstryk, mniej więcej co dwie sekundy - i pisk, pstryk - i pisk.
Szliśmy jak przedtem, miarowo, po asyryjsku - a ja, patrząc na eleganckie zygzaki
iskier, myślałem: Wszystko w społeczeństwie ludzkim w nieskończoność udoskonala się - i
powinno się doskonalić. Jakim szkaradnym narzędziem był starożytny knut - a ileż piękna...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]