[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Do Ghardai, na przykład, idzie się stąd całkiem prosto wtrącił Beduin, który
jechał obok Daniela. Najpierw trzeba mieć przed oczyma brunatną skałę, podobną
do głowy lwa. Pózniej trzymać się rozpadliny, iść jej lewą stroną...
Czas na modlitwę przerwał Ali. Dobranoc, Danielu. Dżamal pójdzie z
nami. Ty, połóż się w szopie, bo noc będzie chłodna.
Daniel skorzystał z samotności, aby trochę się umyć. Chłód rzeczywiście dawał się
już we znaki. Chłopiec włożył więc na siebie i sweter, i piżamę. Wyciągnął się w
kącie szopy, gdzie było najzaciszniej. Pod głowę wsunął torbę zamiast poduszki.
Prawie zasypiał, gdy nadeszli Beduini, wypełniając gwarem na pół rozwalony
budynek. Krzątali się jeszcze dość długo, tak że Daniel, choć zmęczony, nie mógł
zasnąć.
Zimno ci? spytał go Dżamal. Położę się bliżej ciebie i obaj przykryjemy się
burnusem.
Okryj się nim sam. Mnie i tak dobrze.
Zmarzniesz.
Do świtu niedaleko.
Niedaleko było również do Ghardai, skąd autostopem łatwo już dostać się do Algieru.
Myślał o tym z przyjemnością, cieszył się na spotkanie z Szymkiem. Ale niepokój,
dręczący go w ciągu całego dnia, powrócił znowu i odbierał sen. ' Daniel zbeształ się
w myślach. Cóż mogło grozić mu teraz, kiedy nawet z Alim doszedł do
porozumienia, Beduini zaś okazali się przy wieczerzy naprawdę życzliwi? Nawet
Ibrahim stał się grzeczny. Nie wolno poddawać się nastrojom, wynikającym zapewne
ze zmęczenia. Dżamal oddychał równo, spokojnie. Beduini także spali. Ale nie
wszyscy. W przeciwległym kącie szopy dwóch rozmawiało szeptem. Zdawało się
Danielowi, że jednym z nich jest Ibrahim.
Nie miało to przecież znaczenia. Daniel zacisnął powieki, aby przywołać sen. Szept
to nasilał się, to zacichał. O czym mogli mówić w ciemnościach, po dniu męczącej
jazdy?
,,Może umawiają się, jak spędzić w Ghardai następny wieczór?" pomyślał. Ale
szept ten nie miał nic z radości oczekiwania, nie kojarzył się z zabawą ani z miłosną
schadzką. Czyżby mówili o interesach? Te niepodzielnie należały do Ale-go. Więc o
czym?
Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że zmawiali się przeciwko niemu, że
czekali tylko, aż zaśnie. Postanowił więc czuwać, póki nie zacichną szepty, póki sen
ich nie zmorzy.
Jak na złość oczy zaczynały mu się kleić, zdrzemnął się nawet, lecz zaraz przebudził,
dreszcz go przejął. Było chłodno, to prawda, lecz ów dreszcz miał swe zródło w
strachu, mrok sprzyjał zbójeckim czynom, należało mieć się na baczności.
Zaszeleściły palmowe liście, ktoś stąpał po nich boso. Nie
zbliżył się jednak do Daniela, wyszedł na dwór. Przez wyłom
154 w zrujnowanej ścianie widać było niebo usiane gwiazdami.
W sąsiedniej stajni czuło się obecność zwierząt. Nie były to nawet wyrazne odgłosy,
a właśnie takie nieokreślone poczucie obecności. Tak samo nieokreślone jak lęk,
który nie pozwalał zasnąć Danielowi. Lęk irracjonalny, nieuzasadniony.
Beduin wrócił z podwórza. Szedł tak cicho, że Daniel nie umiałby powiedzieć, czy
nie podszedł na chwilę do niego, nie przystanął, by sprawdzić, czy śpi.
Nastała wielka cisza. Nawet oddech Dżamala przycichł, rozpłynął się w mroku.
Samotność Daniela stała się zupełna. Poczucie zagrożenia rosło.
Czytał przecież, że na wschodzie uśmierca się człowieka przykrywając mu głowę
poduszką lub opończą. Wystarczy chwila, by udusić ofiarę, a pózniej zostawić ją niby
pogrążoną we śnie i odjechać.
Komu jednak mogłoby zależeć na śmierci Daniela? Toć to oczywista bzdura, trzeba
wziąć się w garść i zasnąć.
A jeśli wtedy?...
Obrócił się nerwowo na drugi bok.
Nie. Lepiej czuwać aż do brzasku.
Z tym postanowieniem zapadł nagle w sen głęboki, bezdenny, o którym się mówi, że
jest bratem śmierci, bo pogrąża człowieka w zupełnym odrętwieniu i całkowicie
wyłącza jego świadomość.
ROZDZIAA 18
Daniel zbudził się pózno, ale niewyspany, zgrabiały z zimna, choć wieczorem włożył
na siebie wszystko, oprócz zapasowej bielizny znajdującej się wraz z przyborami do
mycia w torbie podróżnej, którą przed snem wsunął sobie pod głowę zamiast
poduszki. Torba wszakże znikła. Leżał na gołej ziemi. Towarzysze noclegu
cichaczem opuścili szopę z palmowych liści. Tylko Dżamal spał jeszcze skulony pod
dziurawym burnusem.
Daniel wszczął gorączkowe poszukiwania. Nie pojmował, jakim cudem wyciągnięto
mu torbę spod głowy nie budząc go ze snu. Może jednak położył ją gdzie indziej?
Ale szopa była puściuteńka. Wyszedł na dwór, na słońce. Ani śladu ludzi i
wielbłądów. Jak okiem sięgnąć piaszczyste wydmy. Jedynie w otoczeniu szopy rosło
kilka palm ocieniających skarb nad skarby:
studzienkę.
Zaczerpnął wody. Było jej w naczynku nie więcej niż litr. Zwilżył chustkę, przetarł
twarz i ręce. Resztę wody zachował do picia. Dżamal miał pewno jeszcze trochę
suszonej mięty, zaparzą więc sobie herbaty, o ile uda się rozniecić ogień z patyków i
suchych palmowych liści. Starał się nie dramatyzować sytuacji, lecz gniew i
rozgoryczenie mąciły mu jasność myśli. Czyż nie ustalono wczoraj, że razem z
karawaną pojadą do Ghardai? Czemuż ci ludzie, na pozór tak przyjazni, nie
dotrzymali słowa, ba, okradli go podczas snu? Co prawda, we Włoszech okrada się
turystów na każdym kroku, a i w Madrycie młodzi chłopcy wyrywają cudzoziemkom
torebki z pieniędzmi, ale tutaj, w sercu Sahary, chyba innych należało się spodziewać
obyczajów, zwłaszcza że Dżamal powiedział rodakom, dokąd i po
co jadą. W przeliczeniu na pieniądze strata nie była wielka. W torbie 156
znajdowało się trochę drobnych i małe, tranzystorowe radio.
Jednakże brak mydła, ręcznika i bielizny na zmianę był nader dotkliwy w tej i tak
uciążliwej wędrówce, a utrata radia całkiem odcinała Daniela od jego świata.
Wprawdzie słuchanie muzyki czy wiadomości podawanych w zrozumiałym języku
nie miało wpływu na los chłopca, podtrzymywało w nim jednak poczucie łączności z
ludzmi, którzy podobnie myślą i postępują, stwarzało złudę bezpieczeństwa. Dopiero
teraz, sam przy skąpym zródełku, w blasku pustynnego słońca, w nieokreślonej
odległości od Ghardai, zrozumiał, jakim szaleństwem była ich wspólna wyprawa z
Dżamalem.
Na szczęście w kieszeni wiatrówki miał paszport i czeki zostawione mu przez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]