[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Cholerne banany! - mruknął zirytowany Simon, naciskając
pedał hamulca.
- Proszę? - Sunday była zdziwiona jego reakcją.
- Niech diabli porwą tych idiotów, którzy rozwożą owoce! Tylko
handel im w głowie - mruknął zirytowany. Puścił hamulec, ominął
przeszkodę i włączył się w strumień walczących o każdy skrawek
jezdni samochodów.
Zerknął ukradkiem na pasażerkę, która siedziała sztywno
wyprostowana, jakby kij połknęła. Mocno zacisnęła leżące na
kolanach dłonie. Co chwila oblizywała suche wargi. Najwyrazniej nie
była tak spokojna i obojętna, jak się z pozoru wydawało.
- Nie brak panu odwagi - stwierdziła w końcu, komentując
rajdowe wyczyny przewodnika. Simon doskonale rozumiał, co miała
na myśli.
- Nazwałbym to raczej skłonnością do brawury.
- Słusznie. Tylko człowiek odważny do szaleństwa może
spokojnie prowadzić auto w tym piekle - stwierdziła z mocnym
przekonaniem i westchnęła głęboko. - Jak pan to znosi?
- Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie - odparł filozoficznie Simon.
Włączył kierunkowskaz, nacisnął klakson, wystawił głowę przez
otwarte okno, dał znak kierowcy jadącej za nimi taksówki i
45
RS
dwukrotnie zmienił pas, by skręcić w najbliższą przecznicę. Dobiegło
go ciche westchnienie ulgi siedzącej obok pasażerki. Zerknął na
Sunday, która zamarła w bezruchu i przygryzła wargę.
- Jak pan to robi? - zapytała po raz drugi. - Nie boi się pan
prowadzić w takim ścisku?
- Już pani mówiłem... - odparł, zerkając w lusterko i skręcając w
lewo.
- Wiem. Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie - powtórzyła Sunday i
parsknęła śmiechem. - Jakże byłam naiwna sądząc, że nowojorscy
kierowcy jeżdżą po wariacku. Tu jest dużo gorzej,
- Każdy z nas ma w sobie trochę szaleństwa, jedni mniej, inni
więcej - odparł w zadumie Simon.
- Słuszna uwaga. - Sunday zdobyła się w końcu na uśmiech. -
Zawsze ma pan w zanadrzu jakąś sentencję?
- Oczywiście. - Przez kilka minut jechali w milczeniu. Wkrótce
Simon skręcił w wąską uliczkę i zatrzymał samochód przed
budynkiem przypominającym kościół. Sunday rozglądała się wokół z
ciekawością.
- Co to za miejsce?
- Nasz kolejny przystanek.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała, zdejmując ciemne okulary.
- Przed kościołem świętej Agnieszki - oznajmił Simon. -
katolicka świątynia w samym centrum Bangkoku? - padło retoryczne
pytanie. Typowy kształt budynku stanowił najlepszą na nie
odpowiedz.
46
RS
- Jest tu również klasztor i szpital prowadzony przez siostry ze
zgromadzenia sióstr służebnic świętej Agnieszki.
- Czy mogę zapytać, po co się tu zatrzymaliśmy? - zapytała
Sunday, poprawiając czerwony szal unoszony powiewem ciepłego
powietrza.
- Obiecałem dostarczyć paczkę z lekarstwami do Chiang Mai.
Nie ma obawy, że nadmiernie zboczymy z wyznaczonej trasy. Klinika
znajduje się w pobliżu Mae Hong Son.
- Czyli Miasta Mgieł - wpadła mu w słowo panna Harrington.
Przez chwilę wydawała się nieobecna duchem, a potem dodała: - Nie
sądzi pan chyba, że mam coś przeciwko temu.
- To doskonałe. Zakonnicom prowadzącym szpital na północy
kraju ciągle brakuje lekarstw. Proszę zostać w. aucie i pilnować
dobytku - polecił Simon, wskazując bagażnik. - Niedługo wrócę.
Gdy dziesięć minut pózniej przewodnik stanął przy
samochodzie, Sunday wciąż siedziała nieruchomo jak posąg.
Cechował ją spokój obcy większości kobiet, a także wyjątkowe
opanowanie. Może był to efekt uboczny setek godzin spędzonych
przed obiektywem aparatu fotograficznego podczas sesji zdjęciowych,
a może równowaga duchowa i wewnętrzne wyciszenie stanowiły
wrodzoną cechę charakteru panny Harrington.
Simon z trudem dzwigał wielkie, nieporęczne pudło. Sunday
domyśliła się, że przesyłka jest bardzo ciężka. Pospiesznie
wyskoczyła z samochodu.
- Dzięki. Schowajmy paczkę do bagażnika. Wspólnie umieścili
lekarstwa w bezpiecznym miejscu.
47
RS
Nagle rozległ się za nimi cichy kobiecy głos z ledwie
wyczuwalnym obcym akcentem:
- Bóg zapłać, Simonie. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie
poradziła.
- Drobiazg, matko przełożona.
Sunday wpatrywała się jak urzeczona w anielską twarz
zakonnicy. Nie mogła się powstrzymać. Widywała mnóstwo pięknych
dziewczyn, od których roiło się w świecie mody, ale żadna nie
dorównywała urodą tej niezwykłej kobiecie. Matka przełożona była
wysoka i pełna wdzięku; wzbudzała posłuch i respekt, chociaż jej
wiek trudno było określić. Miała na sobie tradycyjny biały habit.
Nosiła złoty krzyżyk na łańcuszku, a u pasa spory pęk kluczy.
Szerokie, białe skrzydła kornetu ocieniały urodziwą twarz.
- Któż ci towarzyszy, Simonie? - zapytała matka przełożona.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]