[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-- Znam tego człowieka. Puść go! Pójdzie ze mną!&
Chwilę zdawało się, że lanca ułana zamiast oddać honor oficerowi, utopi żelazo w piersi
czarnej postaci szpiega, czy kusiciela, ale wnet niewolnicza subordynacja skłoniła się tylko.
Człowiek przeszedł.
Noc była chłodna i przykra. Patrol u krzyżowych dróg drżał i dygotał jak w febrze.
Wiatr przenikliwy i suchy owiewał mu twarz zmienioną, oczy, zamglone strachem. Szczękał
zębami i urywane, pół wargami, pół myślą, począł odmawiać pacierze. Bo i kto co mu na tę
nową zmorę poradzi? Wicher rwał mu z ust wyrazy i rzucał je na obóz.
-- Jezu! Jakeś się przemienił na górze Tabor, tak racz przemienić smutki i pokusy jego w
radości i zwycięstwa&
Ranek wszedł i słońce ogrzało drżącego żołnierza.
Odtrąbiono marsz przeciw wsi, pełnej zbuntowanego chłopstwa i niedobitków brygantów,
rozgromionych wczoraj.
Czarnego człowieka nigdzie nie było. Znikł, jak larwa. Na przedzie Stach jechał i sprawiał
szyk; twarz miał bladą, ale spokojną.
Ruszono. Hiszpanie dopuścili ich blisko i nagle zionęli tysiącem kul. Powstał wir straszliwy.
Obłoki dymu, wrzask, kwik koni, huk wystrzałów. Ułani złożyli lance i runęli, wszystko
znosząc po drodze.
Gdy się Konstanty opamiętał i spojrzał jaśniej w około, dobiegali po trupach swoich i
hiszpańskich do bramy osady i roznieśli jak puch tę ostatnią zaporę.
Stacha nie ujrzał, ale nie czas było szukać. Bój wrzał na ulicy dalej. Mordowano się ze
zwierzęcą wściekłością, pierś przy piersi, głowa przy głowie. Rzez trwała do wieczora. Purpura
zachodu słońca zbiegła się z purpurą pożaru. Ułani wśród zgliszcz i trupów dobijali resztę
rozbitków, nie pardonując nikomu, rozwścieczeni krwią i dymem prochu. Wówczas Konstanty
rzucił konia i pieszo począł oglądać trupy, oraz obchodzić całe pobojowisko. Przetrząsnął każdą
gromadkę, policzył prawie zabitych, poznał każdego. Stacha nie było. Chwilę stał, jakby
gromem rażony, z kroplami zimnego potu na skroni, potem upadł na ziemię i zapłakał. Nagle się
zerwał. Trąbka zwoływała do chorągwi. Pobiegł do konia, ból i zgryzotę wtłoczył w duszę. Już
spokojny i skupiony stanął w szeregu.
* * *
Nazajutrz pogrzebano umarłych, zliczono żywych.
-- Porucznik Stanisław nieobecny! -- oznajmiono.
%7łołnierz jeden wystąpił z szeregu i salutując zaraportował:
-- Porucznik Stanisław raniony. Złożyłem go u pasterza w górach.
Było to drugie kłamstwo. Wezwany, przysiągłby na nie! Uwierzono mu! Pomimo
zdegradowania, otaczał go dawny szacunek i cześć, znano ich przyjazń i nie wątpiono, że
dobrze rannego umieścił.
Rącze były konie. Po kilku dniach daleko była nieszczęsna, spalona osada, daleko pamięć
postradanego oficera.
Tylko Konstanty pamiętał, dobrze pamiętał. Widmo dezercji, najstraszniejsze dla żołnierza,
torturowało go dniem i nocą. Gorsza to była troska, niż ta nawet, którą przechodził, gdy go
uważał za zabitego, zamordowanego nikczemnie. Przy biwaku jeszcze czasem otwierał
Plutarcha i zmuszał myśl do uwagi, częściej płaszcz nasuwał na głowę i znękany, pytał siebie po
raz setny, co powie tam, w domu, tym kobietom, co czekają wnuka, brata, narzeczonego --
bohatera? Znów dni biegły w krwi i trudzie. Wróciły Konstantemu galony i szlify, odzyskał
rangę i znaczenie; nie wróciła tylko pogoda, nie odzyskał nadziei.
Zdziesiątkowany, zmęczony pułk wysłano nareszcie na północ. Z kraju nadbiegły mu
posiłki, nowa danina młodej krwi, z ziemi naszej ofiarnej. Zapełniły się kadry i animusz się
odświeżył. Z pieśnią i muzyką szli cudnym krajem po nowe triumfy. Starsi ćwiczyli młodzież, a
rekruci opowiadali, co tam słychać po rodzinnych siołach i dworach.
Pewnego wieczora obejrzał się Konstanty uważniej po okolicy i poznał -- nim posłyszał
nazwę.
W prawo -- istny kraj winnic, przecięty kamienną drogą, w lewo -- gaj kasztanów, przed
nimi czarne czeluście wąwozu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]