[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Promienny, dziki uśmiech uformował się na twarzy Morrisa gdy czytał
artykuł, ale gdy odłożył gazetę przygasł do zamyślonego zmarszczenia
czoła.
Już widział magię Christine Abernathy, która działała na gazety. Czy to
mógł być podstęp żeby powstrzymać do od zrobienia czegoś
bezmyślnego?
Po chwili podniósł telefon, wbił jedną cyfrę i czekał.
- Proszę mnie połączyć z hotelowym sklepem upominkowym. Dzięki.
Poczekał jeszcze trochę, następnie:
- Dzień dobry. Pani roznosiła dzisiaj Salem News, prawda? Czy zostały
jeszcze jakieś egzemplarze? Dobrze, mam trochę dziwną prośbę. Nie
widziałem gazety, ale ktoś powiedział mi o historii z pierwszej strony o
jakiejś kobiecie, która została znaleziona martwa w mieście w nocy. tak, to
brzmi jak ta historia. Mój przyjaciel powiedział, że pamięta nazwisko
ofiary i brzmiało ono jak moja bratanica, a zanim pozwolę sobie na
zamartwianie się, zastanawiałem się czy mogłaby pani... pewnie, dzięki?
Abernathy? Tak się nazywała? Ulica Chestnut? Nie, to nie moja bratanica,
dzięki niebiosom. Dziękuję za pani czas, ma'am, to bardzo miło z pani
strony...
Quincey Morris odwiesił telefon i wypuścił oddech w długim
westchnieniu.
Trzy minuty pózniej, spał.
Rozdział 34
Był tuż po czwartej po południu gdy Quincey Morris wyszedł ze szpitalnej
windy i skierował się na Odział Intensywnej Terapii. Niósł ze sobą bukiet
róż, gardenii i lilii, które kosztowały go czterdzieści pięć dolarów w
kwiaciarni na parterze.
Nikt kto nie jest lekarzem czy pielęgniarką, nie może tak po prostu wejść
na Oiom, więc Morris podszedł do szyby, która odgradzała obszar, i
spojrzał do środka. Jeśli Libby nie spała i nie była w środku jakiejś
medycznej procedury, może mógłby namówić kogoś żeby go wpuścić tak
aby mógł z nią porozmawiać przez kilka minut. Wątpił żeby pozwolili mu
zostawić kwiaty, ale miał nadzieję, że mogłaby je przynajmniej zobaczyć
zanim go wyrzucą.
Zajęło mu tylko chwilę zlokalizowanie łóżka, na którym ostatnio widział
nieprzytomną Libby Chastain.
Aóżko było puste.
Czy znowu była w sali operacyjnej?
Aóżko było posłane czystą pościelą. Monitory, które rejestrowały siły
życiowe Libby, były odłączone i wyłączone. Kroplówki, na swoich
słupach z nierdzewnej stali, zniknęły.
Okay, przenieśli ją do zwykłego pokoju. To dobry znak, znaczy, że
poprawiło jej się. To dobra wiadomość. Nie ma się o co martwić.
Nadal, nie stracił czasu przychodząc na stanowisko pielęgniarek Oiomu,
gdzie młoda kobieta w białym fartuchu pisała na klawiaturze.
- Przeprasza. - powiedział. - Moja przyjaciółka była wczoraj na Oddziale
Intensywnej Opieki, ale dzisiaj wygląda na to, że ją przeniesiono.
Zastanawiam się czy mogłaby mi pani powiedzieć do jakiego pokoju.
- Oczywiście, sir. Jak się nazywa pacjentka?
- Elizabeth Chastain.
Twarz pielęgniarki zamarła na sekundę, ale to wystarczyło żeby
uformować lodowiec we wnętrznościach Morrisa.
Bez sprawdzania w komputerze, albo liście pokoi, czy czegokolwiek
innego, pielęgniarka spojrzała na Morrisa i spytała,
- Czy jest pan członkiem rodziny?
- Nie, jak powiedziałem: jestem przyjacielem, byłym tu wczoraj. W czym
problem?
- Cóż, chodzi o to... uh, być może lepiej jeśli porozmawia pan z Doktorem
Mellingiem. Sprawdzę czy jest jeszcze w budynku. - sięgnęła po telefon.
Morris pochylił się nad kontuar. Właśnie miał złapać za klapy młodej
pielęgniarki i zacząć wytrząsać z niej informacje gdy znajomy głos
powiedział zza niego,
- Albo może mógłbyś porozmawiać ze mną.
Morris okręcił się z spojrzał na zasadniczo uśmiechniętą twarz kobiety,
która nosiła ślady sińców, bandaży czy różnego rodzaju urazów.
To była twarz Libby Chastain.
- Chodz. - powiedziała wciąż się uśmiechając. - Chodzmy na dół.
Umieram... za filiżanką kawy.
* * * *
Fenton upierał się żeby odwiezć Van Dreenana na lotnisko JFK.
Dwóch mężczyzn prawie nie odzywało się w samochodzie, chociaż w
pewnym momencie Van Dreenan powiedział,
- Wiesz, jestem przyzwyczajony do radzenia sobie samemu. Nie
potrzebuję eskorty.
- Ciesz się, że nie jesteś w pieprzonych kajdankach. - warknął Fenton.
Przez resztę drogi się nie odezwał. jeśli o to chodzi, nie mówił zbyt wiele
do Van Dreenana od tamtej nocy na samotnym odcinku drogi poza Salem
w Massachusetts.
Fenton użył swoich dokumentów FBI żeby ominąć długą kolejkę przy
punkcie kontrolnym. Van Dreenan przekazał swoją katę pokładową i dał
sprawdzić swój bagaż, Fenton nalegał żeby odprowadzić go obszaru
wylotów. Lot do Londynu, z połączeniem z Johannesburgiem, zaczynał
odprawę za czterdzieści minut.
Siedzieli jeden obok drugiego na w połowie pustej hali odlotów przez
chwilę, nie rozmawiali, aż Fenton nagle powiedział,
- Miałem przygotowaną przemowę o tym jak nie trzymam z obywatelskim
gównem, o prawach przestępców do obrony, i potrzebie procesu, żeby
uniknąć zamienienia tego kraju w pieprzone państwo policyjne.
- Jeśli czujesz, że musisz to powiedzieć, wysłucha, - powiedział Van
Dreenan. - Nawet nie będę się z tobą sprzeczał.
- Jak powiedziałem, miałem całą przemowę przygotowaną. Ale wtedy
dotarło do mnie, żeby zadzwonić do kilku ludzi, który znam, a są dosyć
wysoko postawieni w Siłach Policji Południowej Afryki.
- Więc zamiast tego zaaranżowałeś moje zwolnienie? - Van Dreenan nie
wydawał się szczególnie przerażony tą myślą.
- Nie. Jak powiedziałem, rozmawiałem z nimi. O tobie. Jeden z nich zna
cię osobiście, a drugi ma dostęp do różnych oficjalnych raportów.
Twarz Van Dreenana napięła się.
- Tak. I?
Głos Fentona złagodniał.
- I słyszałem o twojej córce. To znaczy wszystko o niej.
Po długiej, bolącej chwili, Van Dreenan westchnął głęboko.
- Tak, cóż, to było już jakiś czas temu.
- Uh-huh. Cóż, rozmyślałem o tym co usłyszałem. Spytałem siebie co bym
zrobił, jeśli jedna z moich małych dziewczynek... cóż, no wiesz.
Van Dreenan tylko przytaknął.
- Jak powiedziałem, nie trzymam z obywatelskim gównem. Ale czasem...
ah, do diabła, nawet nie wiem co staram się powiedzieć.
- Nie musisz nic mówić, mój przyjacielu. Już po wszystkim.
- Tak, cóż... - Fenton odwrócił się do Van Dreenana i wyciągnął rękę.
Południowo Afrykańczyk przyjął ją i uścisnął mocno. To było najbliższe
uściskowi na co obu ich było stać w stosunku do drugiego mężczyzny.
Facet z FBI wstał.
- Jeszcze jedno chcę powiedzieć, Van Dreenan, a to pochodzi od samej
góry Biura: nie wracaj.
Fenton zrobił jeden dziarski krok oddalając się, pózniej następny i
zatrzymał się. Odwrócił się i stał tam, dłonie w kieszeniach, patrząc na
beznamiętną twarz Van Dreenana zanim powiedział,
- Chyba, że zadzwonię.
* * * *
- Chcą żebym została jeszcze na kilka testów. - powiedziała Libby gdy
zamieszała trochę Sweet'n Low (słodzik) w swoim kubku. - Ale już się
sama wypisałam.
- Więc, dlaczego nadal tu jesteś? - Morris nie mógł przestać patrzeć na
Libby, porównując jej nieskazitelną twarz ze wspomnieniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]