[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W kilka minut pózniej natrafiliśmy na kilku policjantów leżących w błocie.
- Jaka sytuacja? - zapytał mój towarzysz.
- Przez ten przeklęty deszcz nic nie widać - wyjaśnił jeden z nich w pięknym języku
Puszkina. - Są chyba gdzieś tam - wskazał ręką kierunek.
Wytężyliśmy wzrok, ale nic nie widzieliśmy. Nieoczekiwanie gdzieś na płycie
lotniska huknął wystrzał. I znowu wszystko umilkło. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę
warkot silnika samochodu, a potem był już tylko szum coraz silniejszego deszczu.
- Chyba koniec polowania - westchnął mój przyjaciel.
Wróciliśmy do hotelu. Wyprałem ubrudzone ubranie i powiesiłem na kaloryferze. O
czwartej już z powrotem spałem w wygodnym hotelowym łóżku.
ROZDZIAA SIÓDMY
WYPAD DO BOLIWII " ALLAN FAWCETT " GDZIE LE%7Å‚Y MIASTO
Z " TAJEMNICZA STATUETKA " LDOWANIE Z PRZYGODAMI
Helikopterem lekko rzucało. Od strony gór wiał mocny wiatr. Chmury przesuwały się
po niebie jak szalone. Michaił prowadził bardzo pewnie. Juanita, siedząca obok niego,
obserwowała przesuwające się pod nami lasy, ale spostrzegłem z przykrością kilka spojrzeń,
które ukradkiem mu rzucała. Pan Samochodzik oglądał w zadumie wydruki ze zdjęć
lotniczych dżungli.
Przed odlotem wysłuchaliśmy relacji z nocnej potyczki. Antonio zdołał postrzelić
jednego z podkradających się pod baraczek opryszków. Kula przeszyła mu prawdopodobnie
udo. Jednak towarzysze napastnika zdołali odciągnąć rannego i uciekli samochodem. Na
miejscu zdarzenia znaleziono niedużą plamę krwi. Pobrano próbki do badań laboratoryjnych.
Przypuszczaliśmy, że teraz tajemniczy nocni goście dobrze się zastanowią, zanim znowu coś
wykombinujÄ….
Lotnisko w Santa Cruz wyglądało dużo lepiej niż w Cuiabie. Przypominało nieco
warszawskie Okęcie. Wylądowaliśmy na wyznaczonym polu i poszliśmy do budynku.
Celnicy zrewidowali nas niezwykle starannie i przepuścili. Złapaliśmy taksówkę. Za miastem,
na wysokich wzgórzach, leżały dziesiątki willi i segmentów. Wysiedliśmy przed niewielkim
domkiem. Oplatało go gęsto dzikie wino. Michaił zadzwonił. Mahoniowe drzwi otworzyły się
i stanął w nich wysoki mężczyzna około trzydziestki.
- Witam - odezwał się po angielsku. - Zapraszam.
Weszliśmy do holu i zaraz przeszliśmy do salonu. Przedstawiliśmy się.
- Jestem Allan Fawcett - uśmiechnął się gospodarz.
Dwie młode Indianki zaraz nakryły do stołu i wniosły ciasto i kawę.
- Chciał pan nas widzieć - zagadnął szef.
Gospodarz poważnie skinął głową.
- Panowie szukają w złym miejscu - wskazał gestem mapę. - Mój przodek poszedł z
Portu Martwego Konia w zupełnie innym kierunku. I jeszcze jedno. Miasto, wspomniane w
dokumencie z 1753 roku, jest jeszcze gdzie indziej.
Popatrzyliśmy na siebie zdumieni.
- Gdzie? - zapytał ostrożnie szef.
- W prowincji Bahia, w połowic drogi między Portem Martwego Konia a rzeką Sao
Francisco leży punkt Z .
- Cóż to takiego?
- Niestety, tego nie wiem. Mój dziadek wspomniał tym w jednym z listów, podobnie
mój wujek twierdził, że najpierw odwiedzą Z , a potem ewentualnie odwiedzą miasto z
dokumentu Raposo. Zresztą, proszę zapoznać się z oryginałami - z teczki wyjął dwie
kserokopie listów.
- Nic już nie rozumiem - mruknął Pan Samochodzik. - Po co w takim razie wybrał się
do Portu Martwego Konia, zamiast od razu spłynąć rzeką Rio de los Muertos do Xingu i
podjąć wyprawę na skróty, prosto na zachód?
- Właśnie. Mój ojciec, Brian, w 1955 roku podjął próbę odnalezienia śladów dziadka.
To jego mapa...
Wyjął kolejną kartę. Teren, nad którym lataliśmy helikopterem, był starannie
zakreskowany.
- Ten teren chciał zbadać. Tymczasem wcale tam nie dotarł. Niestety, nie żyje, więc
nie wiem, co skłoniło go do zmiany miejsca poszukiwań. Spędził dwa lata, przeczesując
dżunglę nad Rio de Sao Francisco...
W zadumie oglądaliśmy obie mapy.
- Czyli miasto, którego szukamy, jest gdzieś tutaj? - Michaił wskazał ołówkiem.
- Prawdopodobnie, zakładając, że w ogóle istnieje. Co oczywiście warto by sprawdzić.
Siedzę tu już przeszło piętnaście lat, sporo latałem nad dżunglą, ale jak dotąd nie znalazłem
nic ciekawego... %7ładnych megalitów, posągów, nic. Czasem, tak jak wy, natrafiałem na
resztki jakichś plantacji, zniszczone ślady osad poszukiwaczy złota, diamentów i kauczuku...
Raz nawet spotkałem jednego hitlerowca. Tylko, że mój był jeszcze żywy - wskazał kolejny
wycinek z Cuiaba Tribune , ten z artykułem opisującym nasze znalezisko. Kupki kości pod
zardzewiałymi stryczkami wyszły na fotografii bardzo wyraznie.
- Coś podobnego - zdumiałem się. - Aresztował go pan?
- Nie... Nie było już takiej potrzeby. Pracowałem w szpitalu w La Paz... Przywieziono
nam starego żebraka, który od lat zarabiał, grając na flecie na schodach katedry. Był
nieprzytomny. Gdy go rozbieraliśmy, zauważyłem, że miał esesmański tatuaż pod lewą
pachą. Wyjątkowo artystycznie zrobiony, litery SS i grupa krwi. Zmarł, nie odzyskując
przytomności. Ponoć w Argentynie ukrywa się ich jeszcze kilku...
- Czyli trzeba będzie przenieść bazę wypadową gdzieś tutaj - pan Tomasz stuknął
palcem w mapę. - I helikopterem zbadać tę część stanu Bahia. Ale najpierw warto by zdobyć
zdjęcia satelitarne i dokładnie wytypować miejsca podejrzane. A nie mamy tu odpowiedniego
wyposażenia...
Gospodarz otworzył szafę i wyjął z niej kilka rulonów.
- Zdjęcia satelitarne gór Chapada dos Mangabeiras - wyjaśnił. - Metr na sześć. To
największe dostępne powiększenie. Skala wynosi około 1:1000.
Rzucił je na sąsiedni stół.
- Wytypowałem sześć miejsc, które wydają mi się podejrzane - powiedział. - Proszę
spojrzeć... To jakaś bezimienna rzeka. Mamy tu potężny wodospad, a dwadzieścia
kilometrów dalej ten dziwny obiekt.
Pan Samochodzik wziął do ręki lupę i obejrzał uważnie jasną plamkę.
- Coś okrągłego - powiedział. - Podejrzanie okrągłego... Sądzi pan, że to wieża, o
której osadnik Hermenegildo Golvao opowiadał pańskiemu przodkowi?
- Tamta wieża miała znajdować się w Mato Grosso - uśmiechnął się Allan.
- A może pułkownik specjalnie wprowadził w błąd ewentualnych następców? -
zapytała Juanita.
- Zgoda, tylko po co? - wzruszył ramionami gospodarz. - Przecież nie były to jeszcze
czasy rabusiów zabytków, ukrywanie prawdy nie miało najmniejszego sensu...
- I utrudniłoby poważnie, w razie czego, przeprowadzenie wyprawy ratunkowej -
dorzuciłem.
- Mój przodek mógł coś podejrzewać, bo przed wyprawą zaznaczył, że w razie gdyby
nie wrócił, niech nikt nie próbuje go ratować. Był doświadczonym podróżnikiem i sądził, że
tam, gdzie on zginie, nikt inny nie ma najmniejszych szans. Może to wyglądać na bufonadę,
ale on był naprawdę fachowcem... Mimo to poszły jego tropem wyprawy ratunkowe. I,
niestety, kilka zakończyło się tragicznie. Te lasy nie znają litości...
Przez chwilę patrzył w zadumie przez okno.
- Zapytacie zapewne, dlaczego sam nie podjąłem próby odszukania tego miejsca?
Podciągnął nogawkę spodni. Jego noga kończyła się na wysokości połowy łydki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]