[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kaczek uwijało się na wodzie.
SÄ…! mruknÄ…Å‚ StanisÅ‚aw zadowolony. ¦ Kaczki! stwierdziÅ‚em.
Nie tylko kaczki... Przypatrzcie się tym kępom!
Z wody, niedaleko brzegu, wystawało kilka niewielkich, kolistych kup,
utworzonych z zielska, kształtem i rozmiarami podobnych do górnej części stożków
siana, jakie latem widzi się na łąkach w Polsce. Aatwo domyślić się, że kępy te
"były sztucznie stworzone.
Czyżby to chaty bobrów?
Nie odrzekł towarzysz. Muskrats.
A więc to poczciwe, słynne szczuiy piżmowe, stanowiące tak ważną pozycję na
rynku futerkowym Kanady. Teraz i ja poznałem, że to nie bobry; piżmowce budowały
swe chaty przeważnie z zielska, bobry z gałęzi i mułu. Również nie widać było
nigdzie ściętych ani nadgryzionych drzew, tak charakterystycznych śladów bobrów.
Z ilości kęp stwierdziliśmy, że dość liczna gromada piżmowców zamieszkiwała
żeremie.
199
pi^.cv.uvvaiivi w yiuoic.
Są przyznałem chętnie. Choć pewnie ich wcale nie zobaczymy?
Nie. Zerują przeważnie w nocy...
Ale za to spostrzegliśmy coś innego: lisa. Ledwie widoczną rdzawą plamą, na pół
ukryty w trawie, czaił się na łące opodal jeziora. Zapewne skradał się ku
wodzie, by upolować kaczkę. Przez lornetkę przekonałem się, że ostro patrzył w
naszą stronę. Kaczki jeszcze nas nie zauważyły, on natomiast odkrył obecność
wroga pomimo naszej osłony. Przycupnął.
Ma już o tej porze niezłe fufro żywo szepnął Stanisław i wskazał wzrokiem
na remington. Grzmotnijcie go.
Lis był oddalony o jakie sześćdziesiąt kroków, strzał nietrudny. Ale zbuntowałem
siÄ™.
Nie! zawołałem głośno. Co sobie myślicie? Czy na to przepływałem przez
Atlantyk, na to wdzierałem się w tę północną puszczę, ażeby ubić poczciwego
mikitÄ™? Nie strze-laml
Na odgłos mej tyrady spłoszony lis skoczył w powietrze i sadził jak niepyszny do
lasu, a kaczki z szumem zerwały się z powierzchni jeziorka i zniknęły w dali.
Stanisław, zrazu stropiony, w następnej chwili uśmiechnął się od ucha do ucha i
przyznał mi słuszność.
Wracajmy do naszej rzeki powiedział chwytając za wiosło.
Po wydostaniu się z odnogi znów rytmiczny szelest wioseł na szerokiej wodzie i
ten sam nieustanny łańcuch urzekających krajobrazów.
Stop! zawołał naraz Stanisław i przestał wiosłować. Ja również. Przed nami
pojawiło się na powierzchni wody jakieś zwierzątko. Gdy się zbliżyliśmy,
poznaliśmy zielonego węża, płynącego przez rzekę z jednego brzegu na drugi. Była
to niejadowita półmetrowa gadzina, dobrze nam znana z lasów w Val des Bois. Był
to poza tym skończony wariat i wyrazny samobójca; wpełzł do wody rojącej się od
głodnych szczupa-
110
I
lii Å‚_/li V Å‚-lt^^/J- J J.J.1 AJ
drogą trzymając głowę wysoko ponad powierzchnią wody.
Oczekiwałem, że lada moment chwyci go szczupak i wciągnie w głębinę. Wiedziałem,
ile było szczupaków w rzece, więc liczyłem ostatnie chwile śmiałka. Ale nad
wężem czuwał widocznie dobry duch może Nanabosho? i, rzecz niepojęta,
zuchwalca nic nie ruszyło. Szczęśliwie przepłynął całą rzekę, przy lądowaniu
nawet marudził i kołował, potem opuścił wodę i powoli zginął w krzakach, zdrów i
cały.
Byliśmy zdumieni. Dlaczego nie pochwycił węża żaden szczupak? Co robiły
szczupaki? Pozostanie to tajemnicÄ… rzeki.
Teraz rozumiem zaśmiałem się głośno że i wśród -wężów bywają szczęściarze
rodzone w czepku...
Chciałem sobie śpiewać, lecz nie było wolno. Stanisław dostrzegł na brzegu tropy
łosia. Więc były łosie? Przepływaliśmy teraz obok łąk i moczarów i
wypatrywaliśmy bacznie zwierzyny. Na razie nic nie widzieliśmy.
Potem skały i lasy zbliżyły się znów do rzeki. Od czasu do czasu zjawiały mi się
oczy nadobnej Francuzki i teraz już wiedziałem dlaczego: snadz towarzyszyły mi
jako maskotka. Niech towarzyszą, na tle wysmukłych świerków i twardych skał
potrzebny był widok ciepłych oczu. Było mi wesoło na duszy, sprawiła to przygoda
z wężem.
Na brzegu leżały płyty skał niby olbrzymie wieka skarbów. Wiadomo, że to
królestwo złowrogiego Czakenapenoka. A gdyby tak siłą magiczną podnieść te
skały, usunąć złośliwy balast i zajrzeć, jakie tam skarby ukrywał niedobry
bożek?
Od lasu zalatywał powiew i przynosił upajający balsam jodeł. Las pachniał
żywicą.
Około godziny piątej po południu przerwałem wiosłowanie, wciągnąłem głęboko
powietrze i odezwałem się do Stanisława:
CzujÄ™ dym!
Stanisław miał katar i nie czuł nic. Powiedział, że się. mylę; nie widać żadnego
obozu, puszcza na dziesiątki kilometrów była tutaj bezludna. Ale ja nos miałem
nie od parady i obstawałem przy swoim: w powietrzu pachniało dymem.
Skądżeby dym?! kiwał głową Stanisław i płynęliśmy dalej.
Po obydwu brzegach rzeki Oskelanoe rósł wysokopienny bór iglasty. Ponad borem
ciągnęły od zachodu na wschód ptaki i przelatywały przez rzekę. Były to sojki
kanadyjskie z czubatymi głowami, blue jays. Ptaki pospolite, krzykliwe i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]