[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do programu najbliższych dni natomiast zobowiązał się zorganizować w myśl polecenia
ministra Alsano kilkudniową wycieczkę samochodem do Boke, leżącego o dwieście
osiemdziesiąt kilometrów od Ko-nakri.
Ray Otrą był urzekający. Miła rozmowa pozwalała puszczać cugle wyobrazni i upajała nas, a
szczególnie mnie, nadzieją ciekawych przeżyć w Boke. Wszystko to wydawało się bliskie i
uchwytne. Niestety, w następnych dniach było mniej bliskie, a raczej coraz dalsze, powabne
wizje zaś coraz mglist-sze: oto trudna Afryka. Zachodziłem do Instytutu co dzień i
dowiadywałem się, że z autem wciąż kiepsko. A już nie tylko o samochód chodziło, lecz
także o Ray Otrę. Był niezmiernie uroczy, ale coraz bardziej zakłopotany, jego mina z
każdym dniem coraz rzadsza, uśmiech żałośniejszy. Doszło do tego,
52
53
że gdy mnie spostrzegł z daleka, chwytał migiem słuchawkę telefonu jak odporną broń i z
pasją telefonował dopóty, dopóki byłem w pobliżu.
Doznałem gorzkiego zawodu, ale żal mój trwał krótko. Uświadomiłem sobie konieczność
liczenia w tym kraju tylko na własne siły. Ray Otrze nie chciało się błądzić po głuchych
manowcach. Był jak ów waleczny szczupak morski. Bronił się i, rzecz zabawna, owa ludzka
obrona budziła we mnie sympatię, podobnie jak rozpaczliwa obrona szczupaka.
Jak dobrze go rozumiałem! Należąc do kół rządowych, był przecież jednym z tych
nielicznych w Gwinei działaczy, którzy dokonywali wielkich rzeczy, którzy od fundamentów,
z niczego prawie, budowali nowe państwo, ba, tworzyli nowe społeczeństwo, nowe
światopoglądy, więcej: zwycięską burzę rozpętywali na całym kontynencie jakże więc
żądać od niego, żeby zaszywał się gdzieś w puszczy, towarzysząc obcemu przybyszowi? I to
przybyszowi, którego przygnało z Europy, by doznawać tu wrażeń i opisywać je w jakiejś
książce. Gwinea nie miała jeszcze własnej drukowanej prasy ni literatury, nie miała
powieściopisarzy, poetów, dramaturgów, miała tylko griotów, czyli błaznów-dowcipnisiów, a
ci tworzyli niską, pogardzaną kastę w afrykańskich społeczeństwach. Wprawdzie obyty ze
światem Ray Otrą widział różnicę między nimi a mną, ale zapatrzony w wielkie cele,
mieniący się narzędziem posłannictwa dziejowego, czy miał tracić czas na błahostki?
O piętro niżej, w bibliotece, poznałem niepowszednie, paradne dziwadło, Francuzkę w wieku
nijakim, to jest około trzydziestki piątki, brunetkę o urodzie równie nieokreślonej. Była
kierowniczką biblioteki czy czymś podobnym i srogą fanatyczką postępu. Lubiła wygłaszać
radykalne poglądy i dłubać w nosie, przy tym uderzała efektownym despotyzmem i
płomiennymi oczami. W chwili poznania jej pomyślałem sobie, że takie oczy miała zapewne
Charlotte Corday, gdy wbijała nóż w serce Marata.
Jak wielu fanatyków, Francuzka odznaczała się miękkimi
54
ruchami i łagodnym głosem. Gdy oświadczyłem jej, że zamierzam jechać do Jukunkunu, by
poznać tam prymitywny szczep Koniagi, spokojnie pozwoliła mi dokończyć zdanie, następnie
pouczyła:
Pan się myli, Koniagi nie są prymitywni!
A jacy?
Są nadzy, tak, ale nie prymitywni!
I nie są animistami? zdziwiłem się.
Religia nie ma tu nic do rzeczy! wyjaśniła godnie.
29
A czy pani usiłowałem bronić się argumentem z klasyki zna poglądy Engelsa na
ludy dzikie i ludy barbarzyńskie?
Powoli podniosła wzrok i zmierzyła mnie drwiąco:
Znam dobrze.
Podniosła wzrok, bo dotychczas uważnie przyglądała się palcom swej lewej ręki. W tych
palcach, kulając błogo i bez osłonek, rozcierała fąfel, który przed chwilą sprawnie i nie bez
gracji wydłubała sobie z nosa. Trochę oniemiały odczuwałem szczery podziw na myśl o
szczęściu, jakie mi się przytrafiło: toż tak ekscentrycznej bezceremonialności jeszcze w życiu
nie doznałem i chyba już więcej nie doznam.
W kilka dni pózniej, w przeddzień wyjazdu do Jukunkunu, zajrzałem do domu towarowego
Printania", by na drogę zakupić trochę biszkoptów. W sklepie spotkałem bibliotekarkę, która
żywo i całkiem poważnie zwróciła się do mnie:
Pan na pewno studiuje tu wahania cen rynkowych?
Nie. Studiuję, co by kupić do żarcia na drogę.
Była dobrze usposobiona, pomogła mi wybrać biszkopty, ale zasadniczo potępiała mój
zamiar: nie importowanymi z Francji biszkoptami, lecz krajowymi fistaszkami należało mi się
karmić po drodze. Tam, na północy, w okręgu Jukunkun wyjaśniła uprawiano orzeszki
ziemne, które były smakowite i pożywne, a w każdej wsi do nabycia. Gdy odrzekłem, że nie
lubię fistaszków, bo paskudnie włażą między zęby nastroszyła się, oczy zabłysły jej
wyzywająco i nuże gwałcić mnie, a wmuszać, a przekonywać, że muszę jeść fistaszki ko-
55
niecznie, bezwarunkowo, za wszelką cenę. Postrzeloną niewiastę trawiła mania, by
uszczęśliwiać ludzkość na przekór ludziom, a gdyby dać jej władzę, prawdopodobnie nie
wahałaby się podpisywać wyroków na tych, którzy mieliby inne niż ona zdanie o szczęściu.
Mili zapaleńcy, wzniośli entuzjaści: wzrokiem duszy sięgali obłoków, patrzyli jak orły w dal,
ale skutecznej pomocy i rady, jak chodzić po ziemi, dać mi nie potrafili. Otrzymałem tę
pomoc, i to rzetelną, od Kamary Aliune. Był to cichy, młodziutki, skromny pracownik
biblioteki Instytutu. Niepozorny Gwinejczyk, Kamara Aliune nie należał do elity, nie był
działaczem politycznym, nie miał górnolotnych ambicji, nie wbijał się w próżność, był tylko
prostym członkiem organizacji młodzieżowej. Za to wiedział, jakie są książki w bibliotece i
na których półkach ich szukać. Z łagodnym uśmiechem znosił mi na stół dzieła, stanowiące
bezcenne zródła wiedzy o kraju. Nareszcie! To była uczciwa pomoc. Inni rzucali szumne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]