[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nigdy tego nie zrozumiesz.
- Nie - zgodziła się Joey. - Nigdy. - Oczy miała przez cały czas spuszczone, więc nie widziała, kiedy
Indygo odszedł.
Rozdział siódmy
W pierwszą niedzielę po swoim powrocie Joey autobusem pojechała odwiedzić Abuelitę w
schronisku Srebrne Sosny. Robiła to co tydzień, niezależnie od tego, czy towarzyszyła jej rodzina.
Abuelita już wcześniej zeszła na dół i czekała na twardej ławeczce przy drzwiach frontowych, gdzie
pensjonariusze mieli spotykać się z gośćmi. Miała na sobie wystrzępioną, starą kwiecistą sukienkę,
za którą Joey od maleńkości przepadała, odwieczne słomkowe sandały i czarne wełniane reboso,
które w każdą pogodę nosiła zarzucone na ramiona. Szerokim indiańskim nosem dotknęła brody Joey,
kiedy się obejmowały.
Recepcjonistka, pokryta meszkiem blondynka -Abuelita nazywał ją la bizcocha rubia - zagruchała do
nich, jak zawsze, kiedy razem wpisywały się do książki wyjść.
- Zlicznie, wszyscy to mówią! A teraz wybieramy się na ma łą cotygodniową przechadzkę, prawda?
Jak to miło.
Uroczystą, dokładną angielszczyzną, którą jeszcze umiała się posługiwać, kiedy zadała sobie fatygę,
Abuelita odrzekła: - Nie, ja idę na spacer z moją wnuczką Josefiną. Pani zostanie tutaj i będzie się
modlić, żeby nikt nie umarł przed pani lunchem. Chodz, Fino. - Mrugnęła na Joey, kiedy się
odwracała, ten ruch przypominał jednak zamknięcie drzwi.
- Nie ucięłam drzemki - podjęła po hiszpańsku, biorąc Joey pod rękę. - Tego nie lubią. Myślę, że
kiedy śpimy, oni sobie dokazują.- Za ich plecami la bizcocha rubia wciąż od nowa, coraz głośniej i
głośniej, powtarzała załzawionemu staremu mężczyznie w szlafroku:
- Nie może jej pan znalezć, panie Gerber, bo od dwóch ty godni jest w szpitalu. Jest w szpitalu, panie
Gerber!
Abuelita spokojnie powiedziała do Joey:
- Jego żona umarła. Tamta kobieta, ta, która ma nas informować o tych rzeczach, jest na urlopie.
Powie mu w przyszłym tygodniu, kiedy wróci.
- Nie cierpię tego miejsca - oświadczyła Joey. - Nie znoszę jedzenia, nie znoszę zapachu - pachnie tu
jak w szpitalu, tylko że oni nawet nie próbują nikogo leczyć, jedynie uciszają. Chciałabym, żebyś
znów zamieszkała z nami.
Abuelita położyła rękę na jej ramionach.
- Nic by z tego nie wyszło, Fino. Jestem za stara, zbyt upar ta i małostkowa na mieszkanie z
kimkolwiek, naprawdę... pew nie i z twoim dziadkiem, gdyby mógł wrócić. A nie mogę miesz kać
sama, wiem o tym, ze względu na artre-tyzm i na to, że się czasami przewracam. Więc dla mnie to
miejsce jest jak każde inne, nie gorsze i nie lepsze. Chodzmy teraz na spacer, dobrze?
Srebrne Sosny wybudowano na niskim wzgórzu z widokiem na dwie autostrady i cmentarz. Abuelicie
wydawało się to zabawne; no, ale jej poczucie humoru zawsze niepokoiło wszystkich członków
rodziny z wyjątkiem Joey. Babka i wnuczka, swobodnie gawędząc po hiszpańsku, szły pod rękę
dokoła basenu, w stronę pola golfowego, które stanowiło najważniejszy element życia towarzyskiego
w schronisku. Tuż za nim znajdował się mały, starannie zaprojektowany park; pensjonariuszy
zachęcano do zażywania tam przechadzek, tam też odbywały się cotygodniowe pokazy talentów,
czasami lekcje tai-chi. Joey i Abuelita wolnym krokiem okrążały cały park w jedenaście minut.
Zazwyczaj robiły to trzy razy.
Dopiero w drugim okrążeniu Joey zdołała zapytać z wahaniem:
- Czy wierzysz w istnienie innych światów, Abuelito? Nie ta kich jak planety, nie o to mi chodzi. Po
prostu innych, innych miejsc, rzeczywiście bliskich, a niewidocznych?
Stara kobieta spojrzała na nią lekko zdziwiona.
- Naturalnie, Fino. Wierzę w to miejsce, gdzie czeka na mnie twój dziadek Ricardo, skąd nas
obserwuje. Jakżeby nie?
- Cóż, właściwie nie miałam na myśli nieba ani niczego takiego -powiedziała Joey. - No,
niezupełnie.
Chichot Abuelity był ciepły i niewesoły.
- Ja też nie. Znałam twojego dziadka. - Z większą uwagą popatrzyła w twarz Joey. - W moim wieku,
Fino, mogę wierzyć, w co chcę i jak długo chcę. Więc może tak, może mogłabym uwierzyć w jakiś
inny świat, może w mnóstwo świ-atów, kto wie? Dlaczego pytasz?
Joey głęboko wciągnęła w płuca powietrze i wypuszczała je szybko, z cichymi sapnięciami.
- Bo ja... bo... nie wiem, Abuelito. Mniejsza z tym. Jej babka się zatrzymała.
- Co, Fino? - Zadziwiająco silną rękę o serdelkowatych palcach zacisnęła na przegubie Joey. -
Gatita, pajarita, co to jest? Powiedz.
- Bo - zaczęła Joey. Znów odetchnęła głęboko. Nagle przerzuciła się na angielski i wybuchnęła. - Bo
naprawdę jest inny świat, inne miejsce, coś, i ja tam byłam. Mieszkają tam satyry i feniksy,
dwugłowe węże i jednorożce, Abuelito, tylko że one nazywają siebie Najstarszymi i komponują tę
muzykę, ona z nich wypływa, nie przypomina nic, o czym umiałabym ci opowiedzieć. I są ludzie
żyjący w wodzie, i można tam zostać długo, tak jak ja, a tutaj nikt nie wie, że się zniknęło. I to mi się
nie śniło, Abuelito, nie zmyślam tego, naprawdę, naprawdę nie. Nazywa się to Shei'rah, i ja tam
byłam.
Abuelita podniosła obie ręce, niby się poddając.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]