[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ostrożnie fusy w kubku. - Ci, którzy mają pomysł, co z nią
robić, nie mają pomysłu, jak ją robić. I na odwrót.
- Uhm...
- Mam tutaj kumpla z podstawówki, który jest
rzeczoznawcą budowlanym. Jeśli chcesz, poproszę go, żeby to
obejrzał. Na moje oko mury są w porządku, a więzba zdrowa.
Choć teraz, po nocy, trudno tak na sto procent ocenić. Z
cukrem?
- Co...? Może być bez. Jak chcesz, to poszukaj, tam
gdzieś powinien być.
- No właśnie jest, dlatego pytam.
- No to wsyp trochę. - Nie chciało mi się wstać, nie
chciało mi się nawet mówić. Głos Stefana dochodził do mnie
jakby zza ściany. - Ty chcesz teraz to zakopywać?
- Nie, nie. Jutro.
Kucnął przede mną i podał mi kubek. Mój blaszany
półlitrowy kubek, w kilku miejscach obtłuczony z emalii.
Wyciągnęłam rękę, ale ją odsunął.
- Sparzysz się. Pij, ostrożnie.
Pociągnęłam z kubka. Herbata była mocna, gorąca i
słodka.
- Ciebie nie parzy?
- Nie, mam dobrze wyprawioną skórę. Mogę odcedzać
kartofle przez palce.
Wypiłam jeszcze parę łyków i zrobiło mi się gorąco, w
oczach stanęły mi łzy. Odsunęłam kubek.
- Teraz ty.
Usiadł po turecku na podłodze, blisko, jego udo dotknęło
mojego kolana. Nie odsunęłam się. Krzepiąca była
świadomość, że mam przyjaciela, choćby na krótko. Na jeden
dzień, ten jeden dzień, w którym Monika została wskrzeszona
i raz jeszcze pogrzebana. Zaśmiałam się histerycznie.
- To jest jakieś... jakieś takie... - nie mogłam wpaść na
właściwe słowo. - Monika zmarła pięćdziesiąt lat temu na
tyfus, a w sadzie zakopany jest koń...
Nie wyraziłam się jasno, ale on od razu zrozumiał.
- Ze wszystkim tak jest, Moniko - odrzekł poważnie. - To,
co z daleka wydaje się obiecujące, piękne, pełne... z bliska
okazuje się małe, pęknięte i brzydkie. Tak jest z
przedmiotami, sprawami, ludzmi. Choćby ten dom...
Skinęłam głową. Właśnie to miałam na myśli. Ten dom,
który żył w mojej wyobrazni, był zaludniony, wprawdzie
wypełniony dramatyczną przeszłością, ale żywy. W
rzeczywistości okazał się trupem, rozdeptaną ruiną,
przystankiem miejscowej żulerii. Od chwili kiedy go
zobaczyłam, próbowałam optymistycznie mierzyć siły na
zamiary, ale nie mogłam sama siebie oszukać - ten zamiar
mnie przerastał.
Stefan odstawił pusty kubek na podłogę i nachylił się ku
mnie. Przymknęłam oczy.
- Nie wiem, co robić - wyrzekł półgłosem, jakby do siebie
i odgarnął mi włosy z czoła. - Jesteś zmęczona...
Nie cierpię, kiedy ktoś dotyka moich włosów. Ale tym
razem nie cofnęłam się, przeciwnie - pochyliłam głowę.
- Możesz mi rozpleść warkocz. Bolą mnie włosy.
Nie miał pojęcia, jakiego dostąpił zaszczytu, ale ten gest
odczytał właściwie - jako zaproszenie. Za nic nie chciałam
zostać tu sama. Wiedziałam wprawdzie, że wystarczyłoby
powiedzieć, żeby został, a on przespałby noc skulony na
karimacie o dziesięć kroków ode mnie, ale to było dla mnie za
mało, chciałam dostać znacznie więcej. I nie chciało mi się
walczyć ze sobą, z ogarniającym mnie ciepłą falą pożądaniem.
Powoli, delikatnie rozdzielał palcami pasma moich
włosów, aż jego dłoń dotarła do karku i go objęła. Poddałam
się temu lekkiemu naciskowi i nagle cały skomplikowany,
brudny i nieprzyjazny świat pozostał daleko w dole, a ja
unosiłam się w silnych, bezpiecznych ramionach.
Stefan odgarnął mi włosy znad ucha i wyszeptał coś -
moje imię? Pytanie? Nie wiem. Czułam tylko jego gorący
oddech na policzku i szyi. Jeżeli to było pytanie, to nie
musiałam nic mówić, znalazł odpowiedz przez cieniutki trykot
na moich piersiach.
Osuwając się na plecy, dostrzegłam, że ponad ciemnym
zarysem jego karku, ponad dziurawym dachem mojego domu
szarzeje już niebo.
*
Obudził mnie zapach kawy. Było bardzo ciepło, łagodny
półmrok poddasza przecinały nieregularnie złociste struny
słońca, niemal prostopadłe do podłogi. Południe. Czy śniło mi
się coś tej nocy? Jeżeli nawet, nie były to koszmary. Czułam
się silna, wypoczęta, nasycona. I wściekła. Sama na siebie
oczywiście. Zrobiłam coś, co do tej pory nie zdarzyło mi się
jeszcze nigdy: puściłam się z marszu, po parogodzinnej
znajomości. Zupełnie jakbym tak postępowała przy każdej
nadarzającej się okazji, a przecież wcale tak nie było. On teraz
ma prawo sądzić, że taki mam zwyczaj. Cholera! Nie
ukrywałam przed sobą, że mi na nim zależy, na jego opinii,
szacunku. Nic z tego, załatwiłam się w przedbiegach, sama
sobie wycięłam ten numer.
Mało tego, leżałam sobie teraz wyciągnięta wygodnie,
goła jak święty turecki, a raczej jak kobieta upadła. Szybko
zanurkowałam w śpiworze. Natychmiast powróciło
przypomnienie bezpieczeństwa i ciepła, ścierpniętej
niewygody i bliskości. Moja skóra przechowała zapach tej
nocy - jego potu i nasycenia, nikły ślad jakiegoś dezodorantu
czy płynu po goleniu - zapach nowy, ale już nie obcy.
I co dalej? Ano, nic. Noc rządzi się swoimi mrocznymi,
alogicznymi prawidłami. Jest tylko chwilą ciemności dającej
pod swoimi skrzydłami schronienie namiętnościom i snom,
ośmielającej myśli i pragnienia, które cofają się przed
światłem. Dzień jest rzeczywistością. Niech stanie się dzień, a
będziemy wiedzieli, czego się trzymać. On wróci do świata, z
którego tu przyszedł, nieważne, jutro czy za pięć dni. Do
świata, z którego wychylił się tylko na chwilę, by schwytać
coś, co samo wpadało mu w ręce. Jest na urlopie. Sam siebie
miałby za durnia, gdyby nie skorzystał z miłej oferty.
A ja? Dokąd wrócę? Mocno i boleśnie przeczułam
cierpienie i tęsknotę, które wkrótce staną się moim udziałem.
Poczułam ucisk w gardle, pod powiekami pieczenie.
Och, jeszcze tego brakowało! Wychynęłam ze śpiwora i
parę razy wciągnęłam głęboko powietrze.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]